Rozdziały
Zapraszam do przeczytania fragmentu najnowszej książki: „Tu jest Grecja! Antyk na nasze czasy” – pozycji, która ma na celu lepsze zrozumienie świata greckiego i poznanie sposobów, w jaki radzili sobie oni w czasie kryzysów. Wydawcą pozycji jest Wydawnictwo Iskry.
Rozdział 2. Tu jest Grecja!
W LEPSZYCH, SPOKOJNIEJSZYCH CZASACH turysta i turystka z Polski nie zdają sobie sprawy, że najpopularniejsze wakacyjne połączenia lotnicze bardzo często prowadzą ich do Grecji, nawet jeśli nie wybierają się do Aten, Salonik, na Riwierę Olimpijską, Peloponez, Kretę lub Rodos. Chodzi mi oczywiście o Grecję historyczną, a nie współczesną, Grecję rozumianą jako rozmaite krainy, w których osiedlali się starożytni Hellenowie i gdzie tworzyli swoją kulturę. Tanimi liniami lotniczymi dolecieć można do Gruzji, a Gruzja to po prostu starożytna Kolchida, mityczny cel wyprawy Argonautów po złote runo, ale także kraina intensywnie kolonizowana przez Greków na długo przed wojnami perskimi. Na przeciwległym krańcu podwójnego morza – Śródziemnego i Czarnego – stanowiącego południową granicę Europy (napiszę o tym więcej w jednym z dalszych szkiców), w okolicach Barcelony znajduje się obszar, na którym Grecy zakładali swoje faktorie handlowe, docierając tam z wielkiego miasta kolonialnego na południu dzisiejszej Francji. Pierwotna, dźwięczna grecka nazwa tego miasta, Massalía (z akcentem na „i”), wskazuje, że to nic innego, jak dzisiejsza Marsylia.
Polaków spędzających wakacje na Sycylii nie trzeba przekonywać, że to grecka kraina. Potężne greckie ruiny widać tam na każdym kroku. Resztki świątyń w Selinuncie (dziś Selinunte), Akragas (włoskie Agrigento) należą zapewne do najlepiej zachowanych helleńskich zabytków poza Atenami. Ba! Zachowanych o wiele lepiej niż Partenon na ateńskim Akropolu. Do tej serii trzeba jeszcze dodać greckie świątynie w Posejdonii (Paestum) w pobliskiej Kampanii, w Italii. Stolica regionu, Neapol, to starożytna grecka Neapolis, czyli po prostu Nowe Miasto. Z antycznej greckiej Kampanii pochodzi nasz swojski alfabet. Właśnie tam mieszkańcy Italii zaczęli kopiować greckie litery, tam biją źródła pisma łacińskiego, którym posługujemy się do dzisiaj. Wspomnę o tym jeszcze nieco dalej.
Bardziej egzotyczne i niebezpieczne ostatnio kierunki podróży powiodą nas wprost do historycznej Grecji. Gdy pojedziemy do Turcji, znajdziemy starożytną Helladę nie tylko na wybrzeżu, w Stambule, założonym jako greckie miasto Byzantion (stąd potem Bizancjum), wśród ruin Smyrny (dziś Izmir), Miletu, Efezu czy Halikarnasu (dzisiejsze Bodrum). Niektórzy dotrą w głąb Anatolii, aż do południowo-wschodnich prowincji Turcji, blisko granicy z Syrią. To historyczna kraina Cylicja, gdzie Grecy zawędrowali jeszcze w późnej epoce brązu, tysiąc dwieście lat przed naszą erą, w czasach upadku potężnych mykeńskich warowni w Grecji kontynentalnej, kiedy to znaleźli się również na pobliskim Cyprze. Grecy nazywali się wówczas Achajami (tak też określa ich wiele stuleci później Homer). W starożytnych tekstach z regionu Cylicji znajdujemy, w mocno zniekształconych formach, nazwę państwa istniejącego przez pewien czas na tych ziemiach pod koniec drugiego tysiąclecia p.n.e. – Achaja. Zresztą w całej niemal dzisiejszej Turcji co krok widać greckie ruiny – w większej części z czasów po Aleksandrze Wielkim, kiedy w ślad za jego armią fale Greków i Macedończyków zaczęły intensywnie kolonizować Anatolię, by żyć tu w bogatych miastach, jak np. wspaniale zachowany Pergamon, pod rządami hellenistycznych, a potem rzymskich i bizantyńskich władców – od Bitynii po Kapadocję.
Tzw. Świątynia E w Selinuncie, prawdopodobnie świątynia Hery. Połowa VI w. p.n.e.
Polskim turystom raczej odradzimy dzisiaj podróż do Libii, ale gdyby tam trafili, znaleźliby się ponownie w historycznej Grecji. Ta kraina to antyczna Cyrenajka, z bogatym miastem Cyreną i wieloma innymi, gdzie kwitło wspaniałe greckie królestwo w Afryce, rządzone przez dynastię Battiadów. Jednym ze źródeł wielkiego bogactwa greckiej Cyrenajki była roślina zwana silfion. Rzymianie mawiali później, że każda jej porcja warta jest tyle srebra, ile waży. Była używana jako drogocenne lekarstwo i zdumiewająco cenna przyprawa do potraw. Nie przetrwała jednak do naszych czasów i naukowcy, niestety, nie potrafią jej dokładnie zidentyfikować.
Na koniec tej wyliczanki trzeba jeszcze dodać, że nawet żołnierz polskiego kontyngentu w dalekim Afganistanie stąpał nie tak dawno po historycznie helleńskiej ziemi. Obszary te podbił Aleksander Wielki, zakładając tam niezliczone miasta, z których wiele nazwał własnym imieniem. Jedna z jego Aleksandrii położona była w pobliżu Kabulu, a inna, rozsądnie nazwana „Najdalszą” (Aleksandria Eschate), znajdowała się jeszcze dalej na północ, w dolinie Fergany w dzisiejszym Tadżykistanie, gdzieś w połowie drogi między Duszanbe a Taszkientem. Wszędzie tam kwitła przez pewien czas grecka kultura, a dzieci w szkole uczyły się czytać na Iliadzie Homera, służącej wówczas za elementarz.
Nawet w bliższym sąsiedztwie Polski, dokąd nadal udają się rzesze naszych turystów, możemy znaleźć historyczną Grecję. Podczas wakacji na plażach Bułgarii będziemy na terytorium greckich kolonii w Messembrii (dziś Nesebar), Apolonii (dziś Sozopol) czy Odessos. To ostatnie greckie miasto jest dzisiaj Warną i wbrew swojej nazwie nie ma nic wspólnego z Odessą. Trzeba jednak pamiętać, że w okolicy ukraińskiej Odessy także kwitły starożytne helleńskie kolonie, jak Olbia (dosłownie: Miasto Szczęśliwe) u ujścia Bohu, blisko dzisiejszych Mikołajowa i Chersonia, żyjąca przez pewien czas pod kuratelą królów wielkiego stepowego ludu Scytów. Na okupowanym przez Rosję Krymie, który starożytni nazywali Taurydą, istniało antyczne greckie miasto Chersonez Taurydzki, którego ustrój bardzo przypominał demokrację ateńską. Przez wiele dziesięcioleci praktykowano tam ostracyzm. Corocznie głosowano ceramicznymi skorupkami, by wygnać z miasta któregoś z nielubianych polityków. O tej instytucji, działającej na wyobraźnię zwykłych obywateli chyba w każdej epoce, napiszę więcej w jednym z dalszych szkiców.
Cała ta rozległa grecka geografia może rodzić w nas pytanie, czym właściwie była starożytna Grecja. Nie ograniczała się ona, jak już wiemy, do pierwotnych siedzib Greków w basenie Morza Egejskiego. Nie była też żadnym konkretnym państwem, bo na grecki świat składało się około tysiąca mniejszych lub większych organizmów politycznych, zazwyczaj o rozmiarach kilkutysięcznego miasteczka z jego wiejskim zapleczem. Wspólnoty te, w większości zwane poleis (l. poj. polis), nieustannie ze sobą walczyły, a w najważniejszych ogólnogreckich, czyli panhelleńskich sanktuariach, jak Olimpia czy Delfy, radośnie stawiały pomniki krwawych zwycięstw nad swoimi sąsiadami. Trudno mówić o jakimś poczuciu politycznej jedności czy minimalnej choćby solidarności, kiedy czytamy dumną inskrypcję na tylcu z brązu włóczni ofiarowanej w Olimpii: „Łupy zdobyte na obywatelach Thurioi ofiarowali Tarentyjczycy jako dziesięcinę dla Dzeusa Olimpijskiego”. Po serii walk o terytoria graniczne pomiędzy greckimi poleis na południu Półwyspu Apenińskiego obywatele Tarentu postanowili ucieszyć wszechgreckiego boga dziesiątą częścią swoich skrwawionych łupów wziętych na helleńskich sąsiadach. Z kolei przy prowadzącej do świątyni Apollona Drodze Świętej w Delfach greckie wspólnoty, połączone wielopokoleniową wrogością, szukały najlepszych miejsc, by widokiem pomników swoich świeżych zwycięstw prowokować sąsiadów, którzy wcześniej w tych samych punktach wystawili swoje trofea wojenne. Dzisiaj określilibyśmy te starania jako pomysłowy promocyjny product placement starożytności, ale wyobraźmy sobie mieszane, a niekiedy nawet bolesne uczucia, jakie musieli mieć Grecy wkraczający w święty okręg Apollona, mijając pomniki i triumfów, i klęsk swoich ojczyzn z rąk greckich pobratymców.
W świetle tych faktów nie zdziwi nas informacja, że w czasie wojen perskich, podczas konfliktu (niektórych) Greków z perskim Kserksesem, nawet po klęsce króla pod Salaminą we wrześniu 480 roku p.n.e., duża część Hellenów albo, jak Tebanie, walczyła jeszcze przez rok po stronie Persów, albo już wcześniej wybrała bezpieczną neutralność i czekała na ostateczny wynik tego starcia. Stało się tak zarówno pod wpływem zbrojnego nacisku czy politycznego szantażu ze strony władającego na trzech kontynentach imperium perskiego, jak i z powodu lokalnych sąsiedzkich animozji. W politycznym lawiranctwie czasu wojen perskich mistrzostwo Grecji osiągnęli obywatele Argos na Peloponezie, odwieczni lokalni rywale Sparty, która wówczas wraz z Atenami postanowiła stawić opór najeźdźcy. Polis Argos ogłosiła, że skoro przodkiem jej obywateli był mityczny heros Perseusz, którego imię wskazuje bez cienia wątpliwości, że był on również protoplastą Persów, nie będzie walczyć z tak bliskimi krewniakami i zmuszona jest wybrać neutralność.
Grecja antyczna nie była więc jednością ani geograficzną, ani polityczną. Była za to wspólnotą kulturalną. Powiedzmy sobie od razu, że temu właśnie zawdzięczamy całe nasze greckie dziedzictwo. I właśnie o tak rozumianej Grecji i „greckości” jest ta książka.
Rozdział 3. Co nowego u Greków, czyli cały świat za nami
GRECY ZUPEŁNIE INACZEJ NIŻ MY POSTRZEGALI miejsce człowieka w czasie. Kiedy myślimy o upływie czasu, mówimy, że coś się zdarzyło, więc jest już „za nami”. To, co jeszcze się nie stało, jest wciąż „przed nami”. Wyobrażamy sobie czas jako drogę, którą stale idziemy naprzód. Grecy myśleli zupełnie inaczej. O zdarzeniach minionych mówili, że są „przed nimi”, a o przyszłych, że są wciąż „za nimi”. To z kolei wyobrażenie doświadczenia życiowego człowieka. Coś, co już się stało, poznaliśmy, widzieliśmy, stoi nam wciąż przed oczami. Jest więc „przed nami”. Rzeczy przyszłe są przed nami ukryte przez bogów. Są więc wciąż „za nami”, nadal niedostępne naszemu wzrokowi, nie widzimy ich, a często nie potrafimy ich sobie nawet wyobrazić.
Ludzie myślący w ten sposób cały świat i swoją rolę w nim rozumieli zupełnie inaczej niż my. Nie dla nich śmiałe, pełne nadziei spojrzenie w przyszłość, przekonanie, że można ją przewidzieć i zaplanować. Przyszłość skrywa mrok, który na chwilę tylko mogą rozświetlić wyrocznie lub znaki od bóstwa. Bogowie jednak ze swej natury wysyłają ludziom sygnały niejasne, a nawet celowo dwuznaczne i mylące. Jak w słynnym przypadku legendarnie bogatego Krezusa, króla Lidów w Azji Mniejszej, który od Apollona w Delfach usłyszał, że jeśli rozpocznie wojnę, „zniszczy wielkie państwo”. Upewniony w swoich planach Krezus zaatakował imperium perskie, czym istotnie zniszczył wielkie państwo – swoje własne. Jego przypadek posłuży w przedostatnim rozdziale do namysłu nad współczesnym imperializmem. Kiedy już w niewoli perskiego władcy Cyrusa zapytał delfickiego boga, dlaczego został przezeń oszukany, wyrocznia miała mu odpowiedzieć, że bóg i tak bardzo mu pomógł, odsuwając, jak długo to było możliwe, klęskę, która Krezusowi tak czy owak była pisana. Z wyroku losu, który Grecy nazywali Mojrą, musiał bowiem ponieść karę za występek swojego odległego przodka, założyciela jego dynastii i uzurpatora władzy królewskiej, Gygesa, zabójcy prawowitego władcy wiele pokoleń wcześniej.
Zwykli Grecy byli przekonani, że czyhające na nich w przyszłości niebezpieczeństwa mają swoje korzenie w równie co przyszłość nieznanej im przeszłości. Powszechnym było pojęcie „winy ojcowskiej”, którą nieświadomie dziedziczymy po przodkach i która naturalnie wymaga kary od bogów. Pomyślmy na przykład o królu Edypie. Chociaż on sam naraził się bóstwom grzeszną pychą, zwaną przez Greków hybris (dalej będzie jeszcze o niej mowa), to swój tragiczny los, ojcobójstwo i małżeństwo z własną matką, z którą spłodził gromadę sióstr i braci, „zawdzięczał” przede wszystkim dawnej zbrodni swojego ojca Lajosa, pierwszego pedofila greckiej mitologii. Lajos miał zgwałcić nieletniego syna swojego przyjaciela, gdy przebywał u niego w gościnie. Z tej perspektywy można powiedzieć, że w oczach Greków nie ma ludzi niewinnych, są tylko tacy, którzy o swoich dziedzicznych grzechach – do czasu – nie wiedzą.
Dzisiaj pamiętamy jeszcze, że kiedyś nie było internetu, więc zdobycie informacji czy nawiązanie kontaktu z innymi ludźmi na odległość wymagało wiele wysiłku, a przede wszystkim cierpliwości. Potrafimy nawet wyobrazić sobie świat bez elektryczności, kiedy korzystanie z oczywistych dla nas udogodnień cywilizacyjnych było niemożliwe. Tuż za naszą wschodnią granicą duża część Ukraińców i Ukrainek w wyniku zbrodniczych rosyjskich bombardowań musi żyć bez prądu. Dość łatwo nam pomyśleć o czasach bez lodówki i możliwości dłuższego przechowywania żywności. Żeby jednak spróbować zrozumieć starożytnych Greków, musimy wysilić naszą wyobraźnię jeszcze bardziej. Pomyślmy o świecie pozbawionym dwóch oczywistych dla nas wynalazków, bez których nie wyobrażamy sobie nawet najbardziej siermiężnej egzystencji – o świecie bez dostępnych wszystkim narzędzi mierzenia czasu, a do tego bez ulicznych latarń i wszechobecnego dzisiaj sztucznego światła.
Grecy znali zarówno zegary słoneczne, jak i klepsydry (co znaczy dosłownie „złodzieje wody”, od gr. klepto, „kradnę” oraz hydor, „woda”), ale pierwsze działały tylko w słoneczny dzień i spojrzeć na nie można było w jednym konkretnym miejscu na rynku miasta. Drugie zaś pozwalały liczyć tylko krótkie odcinki czasu. Używano ich np. w ateńskich trybunałach, by strony w sprawach sądowych wiedziały, ile mają czasu na wypowiedź. Natomiast bez zegarka na co dzień musimy żyć wyłącznie według wskazówek natury, umawiać się z przyjaciółmi „około południa”, „o świcie” albo „pod wieczór”, a bez sztucznego światła latarń czy jasno oświetlonych domów albo witryn sklepowych wszystkie nasze działania musimy ograniczyć do godzin dziennych. W dodatku dłuższych lub krótszych, bo Grecy i Rzymianie osobno dzielili dzień, a osobno noc na dwanaście godzin, które zatem były sobie nierówne zależnie od pory roku. Po zmroku poruszanie się po pogrążonym w ciemności mieście było po prostu niebezpieczne. Bandyci, złodzieje, a choćby i głębsze dziury w ulicy, zagrażali ludziom nieustannie. Człowieka majętnego można było wówczas poznać m.in. po tym, że nie bał się nocy, bo dysponował służbą mogącą oświetlić mu drogę w ciemności.
Grecki czas był jeszcze pod innym, fundamentalnym względem różny od naszego. Rzymianie, których zaborcze Miasto opanowało cały świat śródziemnomorski i jego kontynentalne zaplecze, narzucili poddanym swojego imperium, a potem jego następcom i ostatecznie nam oraz całemu współczesnemu światu, swoją organizację czasu. Wielu językom germańskim i romańskim przekazali swoje nazwy miesięcy, a nawet niektórych dni tygodnia. Nasz lipiec to angielski July, niemiecki Juli czy francuski juillet, a więc po prostu łaciński Iulius, „miesiąc Juliusza”, czyli Gajusza Juliusza Cezara. Z kolei nasz poniedziałek to Monday, Montag i lundi, czyli późnorzymski Dzień Księżyca, po łacinie luna (ang. moon, niem. Mond). W dodatku to Rzymianie, poprzez swoją organizację roku według corocznej kadencji najwyższych urzędników, dwu konsulów, przekazali nam, skądinąd zupełnie abstrakcyjny, bo niemający żadnego oparcia w astronomii czy zjawiskach przyrody, pomysł, by każdy rok rozpoczynać pierwszego dnia stycznia. Grecy tymczasem, żyjący nie w jednej, ale w wieluset osobnych wspólnotach, funkcjonowali w czasie pozbawionym jakiejkolwiek jedności, bo każdy ich organizm polityczny miał własne nazwy miesięcy. Miesiące nazywano najczęściej od najważniejszych świąt w nich przypadających, np. ateński miesiąc anthesterion to czas, kiedy organizowano wielkie święto Anthesteriów, łączące w sobie elementy festynu młodego wina ze świętem zmarłych. Cóż jednak, kiedy różne greckie miasta obchodziły różne święta? W konsekwencji spora część nazw miesięcy miała wyłącznie lokalny charakter, a wiele z nich w Atenach, sąsiedniej Megarze, w Koryncie czy Sparcie po prostu nazywało się inaczej.
Ateńska klepsydra sądowa. Czas odmierzano wodą cieknącą powoli z jednego naczynia do drugiego. Rekonstrukcja, obecnie w Muzeum Agory w Atenach
Co gorsza, tym razem podobnie jak Rzymianie, Grecy określali swoje lata nie liczbami porządkowymi jak my, ale imionami najwyższych urzędników. W Rzymie byli to konsulowie. Coś działo się np. w roku, „gdy Cezar i Bibulus byli konsulami” (czyli w naszym 59 roku p.n.e.). W Atenach rok nazywany był imieniem głównego archonta, więc coś zdarzyło się np. „w roku Izagorasa”. W Sparcie podobną funkcję pełnił najważniejszy urzędnik z tamtejszego kolegium eforów. Chrześcijański, żydowski czy muzułmański system er, liczonych umownie od narodzin Chrystusa, stworzenia świata czy hidżry, ucieczki Mahometa z Mekki, uporządkuje czas w linearną, spójną i policzalną całość dopiero wiele stuleci później. Niemniej, dla podkreślenia swojego klasycznego dziedzictwa, jeszcze do niedawna Francuzi opatrywali reprezentacyjne budowle inskrypcjami datowanymi na kolejne lata, „kiedy prezydentem Republiki był X”.
Wyobraźmy więc sobie taki świat, w którym grecki kupiec z Aten musi zawrzeć umowę handlową z partnerem z sąsiedzkiej Megary na Przesmyku Korynckim albo z dalekiej Olbii w dzisiejszej Ukrainie. Powinni oni nie tylko określić datę wspólnego przedsięwzięcia według oznaczenia roku imionami odpowiednich urzędników w swoich miastach, lecz także skoordynować nazwy miesięcy używane w swoich ojczyznach. Nie inaczej postąpią np. Ateńczycy i Spartanie chcący zawrzeć zawieszenie broni. Tzw. pokój Nikiasza podczas wojny peloponeskiej w (naszym) marcu 421 roku p.n.e. „zawarto za eforatu Plejstolasa [w Sparcie], czwartego dnia ostatniej dekady miesiąca artemisjos, a w Atenach za archontatu Alkajosa, szóstego dnia ostatniej dekady miesiąca elafebolion” (Tukidydes, Wojna peloponeska, V 19, 1; przekł. Kazimierza Kumanieckiego).
Grecy żyli w takim właśnie świecie – gdzie czas był niedokładny i umowny, niespójny, cząstkowy i „niekompatybilny” nawet pomiędzy najbliższymi sąsiadami, a większość ludzi po zmroku musiała chować się w domach. Ich doświadczenie czasu, odległości, poczucie bezpieczeństwa, możliwości koordynacji działań były zupełnie inne niż nasze. I w takich właśnie warunkach stworzyli cywilizację, z której zdobyczy czerpiemy do dzisiaj.
Jeden z najbardziej irytujących sposobów mówienia i pisania o starożytności polega na tym, że do antyku nawiązujemy frazesem w rodzaju „już starożytni Grecy/Rzymianie” zrobili, umieli, wymyślili to czy tamto* (*niepotrzebne skreślić). W ten sposób na skróty, czy raczej na siłę, staramy się przybliżyć współczesnym starożytność, ale zamiast tego wpadamy w banał. Antyk, o który chodzi w tej książce, to świat ludzi podobnych do nas, ludzi, od których możemy się wiele nauczyć, ale których wyobrażenia czy systemy wartości były inne od naszych. Czasami nawet szokująco dla nas odmienne. W sytuacjach nieraz podobnych do naszych osobistych doświadczeń, np. w polityce, życiu prywatnym czy rozrywce, ludzie antyku zachowywali się zupełnie inaczej niż my. Niektórzy z nich dramatyczne niekiedy doświadczenia przekuwali w głęboką refleksję na temat człowieka i jego miejsca w świecie, którą znajdujemy u Homera, w ateńskiej tragedii, u greckich filozofów czy historyków. Wielką zagadką naszego związku z Grekami jest właśnie to, że ludzie tak różni od nas, myślący tak odrębnie, w jakiś sposób są dla nas wciąż ciekawi, nadal nas inspirują i skłaniają do refleksji. Żeby poradzić sobie z paradoksem bliskości i zarazem obcości greckiego antyku, musimy przyjrzeć się Grekom w ich „naturalnym środowisku”, a jednocześnie patrzeć na nich z dystansu.
W kolejnych rozdziałach zobaczymy np. ulubione rozrywki Greków, jak arystokratyczna biesiada zwana „współpiciem” (gr. symposion), i spróbujemy m.in. zrozumieć, w jaki sposób całonocne greckie pijaństwo ukształtowało najważniejsze elementy naszego dziedzictwa kulturowego, jak choćby alfabet. Ujrzymy kilka wielkich postaci greckiej kultury w momentach, kiedy myśliciele po raz pierwszy w dziejach cywilizacji zadawali sobie pytania o świat i człowieka podobne do naszych. Przekonamy się, że czasem odpowiadali na nie zupełnie inaczej niż ludzie nowszych epok, ale zawsze w sposób i nas skłaniający do myślenia. W tych nieraz dla nas dziwacznych odpowiedziach będziemy mogli znaleźć zaskakująco aktualne diagnozy naszej współczesności. W ten sposób zobaczymy Greków jednocześnie „przed nami” i „za nami” – w greckim i we współczesnym sensie tych słów.