Rozdziały
Zapraszam do przeczytania fragmentu najnowszej książki Adriana Goldsworthy’ego: „Złowrogie morze”, drugiego tomu trylogii „Vindolanda”. Wydawcą pozycji jest Wydawnictwo Rebis.
Prolog
W kwestii swego pochówku wydała bardzo ścisłe instrukcje. Te ostatnie dni upłynęły pod znakiem dojmującego bólu, od którego zmarszczki na jej twarzy tak się wyostrzyły, że wyglądała na dwa razy więcej niż swoje trzydzieści dziewięć lat. Do końca była jednak przytomna i konkretna. Gdy odeszła, postąpił, jak mu nakazała, choć nie rozumiał, dlaczego akurat to karłowate drzewo i ten przylądek były dla niej tak ważne.
Przez ich wspólne lata często tak bywało. Ona mówiła mu, co robić, a on się podporządkowywał, ufał jej bowiem bezgranicznie. Widziała i wiedziała rzeczy ukryte przed innymi śmiertelnikami. Tak to już z nią było; to jej moc i wiedza trzymały ich przy życiu i pozwoliły prosperować tak daleko od stron ojczystych. Inni nie słuchali i zginęli lub na powrót stali się niewolnikami. Tylko jego ludzie przetrwali i znaleźli nowe miejsce do życia, gdzie sąsiedzi się ich boją i płacą daninę. Przez ponad dziesięć lat nikt nie odważył się ich zaatakować – i to było jej zasługą, gdyż rozniosła się fama o jej magicznej mocy i w miejscowych budziło to większy strach niż dzikość i stal jego wojowników.
Jakże mała teraz mu się jawiła! Przez jej niezwykły hart często zapominał, że jest tak drobną kobietą. Grób wykopali dla niej kwadratowy, o bokach długości włóczni i takoż głęboki. Napracowali się, ziemia była bowiem kamienista i spod kilofów gęsto tryskały iskry. Zaczął sam, ale swój wkład mieli też wszyscy bracia z tamtych pierwszych lat, ludzie przysięgi, i rzecz była skończona, nim słońce wzeszło następnego ranka. Zanieśli ją tam spowitą w białe płótno zabrane z kupieckiego statku. Twarz została niezasłonięta, z włosami upiętymi na skroniach. Może sprawiło to blade światło poranka, ale nie widział już w nich siwizny. Wydawała się znowu młoda i spokojna, z kredowobiałą skórą gładką jak u dziecka. Skończyło się jej cierpienie od stopniowo gnijących wnętrzności. Miesiącami trzymała się przy życiu jedynie siłą woli; nie liczyła, że wygra, tylko wyczekiwała znaku. Na zawsze zapamiętał uśmiech wykwitający na jej twarzy, gdy dotarły do nich wieści. Powiedziała mu jeszcze, co musi zrobić, po czym jej duch odszedł, pozostawiając pustą skorupę ciała.
Przykrywszy zwłoki kocem, zaczęli zasypywać grób. Stał wyprostowany z czarną tarczą w jednej ręce i włócznią w drugiej. Nie poruszył się, kiedy skończyli. Trudno było oszacować upływ czasu, ale gdy uznał, że minęła kolejna godzina, siedem razy okrążał niski kurhan. Czasem w czuwaniu towarzyszyli mu inni, nigdy jednak na dłużej i kiedy zaszło słońce, został sam.
Wrócili o świcie. Trzech wojowników w kolczugach i z mieczami u pasa przyprowadziło kapitana zdobytego statku.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś?
Mężczyzna kiwnął głową. Był Brytem z dalekiego południa, który przyjął rzymskie zwyczaje i utrzymywał się z przewozu towarów wzdłuż wybrzeża. W sztormie zdryfował z kursu i tak go dopadli.
Nie był to przypadek. Pierwszy raz wyszli wtedy w morze, by wypróbować okręt po remoncie, który zajął wiele lat, jako że w tych dzikich stronach niełatwo o dobre drewno. Rok wcześniej ich łodzie zagarnęły unieruchomiony przez flautę statek; traf chciał, że wiózł on ładunek dębiny.
Od tamtego momentu wszystko zaczęło się precyzyjnie układać, jak gdyby według projektu świetnego rzemieślnika.
– Twój syn wie, co musi zrobić?
Syn kapitana miał być zwolniony i zatrzymać ich stateczek wraz z resztą załogi, pod warunkiem jednak, że przyrzeknie pomoc w załatwianiu spraw.
– Tak, panie.
– Uklęknij.
Mężczyzna wypełnił polecenie. Miał kasztanowe włosy rzednące już na czubku głowy. Jeden z wojowników chwycił za zwisający z tyłu warkocz i uniósł go, by nie zawadzał.
Świsnął miecz. Dobrze naostrzona klinga przecięła skórę, mięśnie i kręgi. Odcięta głowa stuknęła o ziemię i na grób trysnęła struga krwi, błyskawicznie wsiąkając w glebę.
– Wszystko gotowe?
– Tak jest – odpowiedział mu wojownik największego wzrostu, z długimi jasnymi włosami i brodą.
– Zatem nie zwlekaj ani chwili.
Czuł wokół siebie jej moc. Ich historia się nie skończyła. Otrzyma nowe siły, które poprowadzą go przez przyszłe lata. Mimo ogromu smutku z powodu straty czuł się jak odrodzony, niemal znów młody. Miał drużynę, dobry statek i już wkrótce ujrzy nową, przewodnią moc w działaniu. Nadszedł czas krwi i zemsty.
Ludzie odeszli i znów podjął czuwanie. Uśmiechnął się, wiedział bowiem, że jej duch go nawiedził. „Teraz już niedługo”, zdawał się szeptać mu do ucha.
I
Flawiusz Feroks czule poklepał Szrona po karku, zdjął mu uzdę i puścił wolno. Śnieg, drugi koń bliźniaczo podob-
ny, skubał już trawę opodal. Centurion ufał, że zwierzęta nie uciekną. Oba nie wyglądały na zmęczone, chociaż nocą dał im w kość, wspinając się wysoko w góry, gdzie placki brudnego śniegu przeszły w bezkresne białe pole. Czasem prowadził je pieszo, jak teraz, gdy stromą, nierówną ścieżką schodził w tę dolinę z ciemnym jeziorem i z ulgą się przekonał, że pamięć go nie zawiodła. Strumień był tam, gdzie zapamiętał; hałaśliwie spływał zboczem, tak wezbrany od topniejącego śniegu, że po tej stronie jeziora dało się go bezpiecznie przekroczyć tylko w jednym miejscu. Był tam przedtem zaledwie raz, może pięć lat wcześniej, ale tę posępną taflę wody dobrze sobie zakonotował, jak gdyby wiedział, że pewnego dnia tam powróci.
To była ostatnia szansa. Jeżeli nie skierowali się na północ, to będą musieli przejeżdżać właśnie tędy. Wtedy on tu będzie czekał i może zginie, a może nie. Jeśli zaś już go minęli, to wieczorem dotrą na własne ziemie i będą bezpieczni wśród swych stawiających wieże ziomków. Feroks nie znał tych terenów ani tutejszych wodzów wystarczająco dobrze, by się łudzić nadzieją na pomoc ze strony któregoś z nich, a że najbliższa rzymska placówka znajdowała się o dobre dwieście mil stąd, raczej nie mógł liczyć, że zlękną się potęgi imperium. Tu i teraz ta potęga sprowadzała się do jednego centuriona… Feroks wątpił, by cesarz i Rzym kiedykolwiek się dowiedzieli, co tu się wydarzyło, ani też by kogoś tam obeszło, gdyby zawrócił i odjechał, pozwalając awanturnikom ujść bezkarnie. Nikt by go za to nie winił, on zaś nie złożył przysięgi tej nieszczęsnej rodzinie wiążącej koniec z końcem na swym gospodarstewku. Obiecał im tylko, że zrobi, co w jego mocy, żeby odszukać i odstawić do domu ich córeczkę. To jednak wystarczyło, by siedemnaście dni ścigał napastników i w końcu dotarł do tego miejsca, a potem tu warował. Do południa powinien już wiedzieć, czy trafnie odgadł ich zamiary.
Centurion wyjął z juków trochę podpałki, nazbierał, ile się dało, gałęzi i rozpalił niewielkie ognisko na skarpie nad brodem. Wstawił wodę na wrzątek; na płaskim kamieniu rozkruszył trzonkiem noża trochę sucharów i wrzucił je na mosiężną patelnię, po czym dodał plastry cebuli i ostatni kawałek solonego boczku. Odstawił ją obok ognia, postanowił się bowiem umyć i ogolić, nim się zabierze do pichcenia.
Mgła rzedła, rozpraszana przez poranne słońce, więc pasterz ze swym chłopcem zobaczyli go już z daleka: postawny, ciemnowłosy mężczyzna o ponurej twarzy, odziany tylko w spodnie i buty, z obnażonym torsem pochylał się nad strumieniem i skrobał brzytwą podbródek.
Pasterz był stary, z długimi białymi włosami i brodą w stanie wskazującym, że nie za wiele ma do czynienia z wodą i utensyliami higienicznymi. Jednak to nie obca mu czynność wzbudziła w nim nieufność, lecz budowa nieznajomego, blizny na piersi i leżący w zasięgu ręki miecz w pochwie. Jeśli dodać konie i rzuconą na stertę sakw kolczugę, nie było wątpliwości, że ma się do czynienia z wojownikiem.
Feroks pomachał przybyszom i wrócił do przerwanego zajęcia, nie zwracając na nich więcej uwagi. Po chwili pasterz gwizdnął i ruszył przed siebie, a za nim kudłaty pies i chłopiec pędzący kilka owiec. Wojownik zaciął się i zaklął; psisko zaczęło warczeć i nie przestawało, nawet gdy wzruszył ramionami i spokojnie wytarł twarz ręcznikiem.
– Dzień dobry, ojcze – rzucił na powitanie, przykładając dłoń do czoła.
Obyczaj był tutejszy, lecz akcent wyraźnie obcy.
– Rzymianin? – spytał pasterz po namyśle. Niewiele wiedział o tych żelaznych ludziach z południa, gdyż nigdy nie pojawiali się na wysoczyznach w większej liczbie.
– Zgadza się – odrzekł wysoki. Wstał już, ale nie zamierzał podnieść miecza. – Nazywam się Feroks i nie mam złych zamiarów. Gotuję sobie polewkę. Może się do mnie przyłączycie?
Starzec patrzył nań z niepewnością, jeżeli można było to ocenić poprzez zmierzwiony zarost i brud. Bez wątpienia bał się go urazić odmową, z drugiej zaś strony pragnął jak najszybciej oddalić się od wojownika. Pies znów zawarczał i pasterz uciszył go kuksańcem.
– Dziękuję, panie, ale spieszy się nam. – Chwilę wpatrywał się w obcego. – Przepuścisz nas? – dodał nerwowo.
– To twoje ziemie, nie moje. – Feroks zatoczył ręką szeroki łuk.
Odsunął się od miecza, by pokazać, że go nie użyje. Stary skwapliwie podreptał przez bród. Pies poszczekiwał na owce, zaganiając je w wodę. Dwie były w zaawansowanej ciąży, trzecia z małym, najwyżej parotygodniowym jagnięciem. Chłopiec wyglądał bardziej na zaciekawionego niż wystraszonego; gapił się na wojownika szeroko otwartymi oczyma. Niepokoił go tylko widok dwóch siwków.
– Kelpie! – zapiszczał, gdy jeden z nich podszedł bliżej. Starowina trzepnął go po czuprynie i popchnął naprzód.
Uzbrojony Rzymianin stanowił większe zagrożenie niż wodne duchy przybierające kształt jasno umaszczonych koni.
Feroks się uśmiechnął. Odkąd śniegi stopniały, niewielu ludzi zostawiło ślady wokół brodu i w większości byli to właśnie pasterze. Nigdzie nie widział końskiego tropu, była to bowiem uboga kraina. W promieniu dziesięciu mil nikt nie mieszkał, a i dalej z rzadka tylko trafiały się chaty i gospodarstwa. Okolica stawała się ludniejsza dopiero niżej, w kierunku morza.
Centurion schylił się i raz jeszcze ochlapał policzki lodowatą wodą. Obok miecza leżała sakwa, z której wyjął kolczatkę – cztery żelazne kolce zespawane razem tak, że jakkolwiek upadały na ziemię, zawsze jeden sterczał ku górze. Wszedłszy po kolana w wodę, cisnął ją, a potem kilkanaście innych w paru rzędach w poprzek brodu. Zniknęły w spienionym nurcie; miał nadzieję, że nie zostaną wepchnięte głębiej w muł i spełnią zadanie. Raz jeszcze opłukał twarz wodą. Odświeżony, wziął broń, wrócił do ogniska i włożył tunikę, watowany kaftan i kolczugę. Wyliczył, że tamci zjawią się tu nie wcześniej niż za kilka godzin, usiadł więc ze skrzyżowanymi nogami i wziął się do kucharzenia.
Słońce wspięło się wyżej i mgła rozpłynęła się do reszty. Wysoko na niebie krążył orzeł, z tej odległości mały jak wróbel, choć Feroks wiedział, że to wielkie ptaszysko wypatrujące na stokach nowo narodzonych jagniąt. To był dobry czas dla drapieżców. Centurion modlił się, by łowieckie szczęście dopisało i jemu. Ciekaw był, czy ofiary, na które czekał, są w zasięgu wzroku bystrookiego ptaka. Jeżeli w ogóle zmierzają w tę stronę, mógł się bowiem mylić – choć miał pewność, że tak nie jest. Mieli tylko dwie możliwe drogi; ta była trudniejsza, ale za to szybciej można się nią było dostać do kraju Kreonów – on zaś nie miał już wątpliwości, że tam właśnie się kierują. Windeks nie podzielał jego opinii i z dwoma zwiadowcami pojechał na północ, ufny, że dzięki lepszej drodze szybciej dogonią ściganych. Feroks natomiast wybrał szlak wysokogórski, aby wysforować się przed nich, gdyby jednak trzymali się innego kierunku. Było ich pięciu lub sześciu – trop jednego z wierzchowców wyglądał dziwnie i trudno było orzec, czy wiózł wojownika czy jeńca – proporcja sił nie wyglądała więc najlepiej, jeżeli domysł centuriona okazałby się słuszny.
– Weź jednego z chłopaków – zasugerował Windeks. – Miałbyś większe szanse, gdybyś się natknął na tamtych.
– Nie. – Feroks nie musiał się przyglądać zwiadowcom, żeby mieć pewność. Jeden był zbyt młody i nieprzewidywalny, drugi sprawiał solidne wrażenie, lecz żaden z niego zabójca. – Trzymaj ich przy sobie. Jeśli to ja się mylę, obaj będą ci potrzebni.
Brygant chwilę się weń wpatrywał. Przedwieczorne cienie wydłużały mu twarz, przez co jeszcze bardziej przypominała trupią czaszkę.
– Aha, znowu zgrywamy bohatera – odezwał się wreszcie. – Ale wiesz, że w tych historiach oni z reguły marnie kończą.
– Jak my wszyscy.
– Niby racja. – Windeks westchnął. – Tylko nie ma sensu się do tego tak spieszyć. Zwłaszcza w twoim przypadku. – Zamilkł i wzruszył ramionami. Po chwili złapał za łęk i wskoczył na siodło. – Jak trop nam wygaśnie, to za dnia do ciebie dołączymy. Tyle przynajmniej mogę zrobić dla przyjaciela, że spalę jego zwłoki. Naturalnie jeżeli uda się pozbierać wszystkie kawałki.
– Kłamiesz jak najęty. Chcesz po prostu ukraść, co tamci zostawią.
– To też. Fajne te twoje buty. Feroks wyszczerzył się w uśmiechu.
– Zjeżdżaj już. Może masz rację, że oni suną na północ. W takim razie ja się zjawię po twoje. – Poklepał się po pochwie miecza, jak to jest w zwyczaju u Karwetiów, ludu Windeksa. – Niech wam szczęście sprzyja.
– Zrobimy, co w naszej mocy.
– Aha. – Centurion splunął na trawę. – Czyli nawet nie spróbujecie.
Trzej Brygantowie ruszyli przed siebie. Dowódca odwrócił się jeszcze, nim zniknął za szczytem wzgórza, i krzyknął:
– Powodzenia!
To było poprzedniego dnia. Teraz Feroks zastanawiał się, czy zwiadowcy trafili już na miejsce, gdzie trop uciekających skręcił na zachód, ku wybrzeżu – jak to sam przewidywał. Windeks powinien już zdążać w tę stronę, lecz będą mieli kawał drogi do przełęczy, a potem jezioro do okrążenia, by się dostać w to miejsce. Jeśli ich wierzchowcom nie wyrosną nagle skrzydła, dotrą tu za późno, by miało to znaczenie.
Centurion znów podniósł wzrok, by śledzić lot orła. Musiał zmrużyć oczy, słońce świeciło bowiem jasno i ciepłem zapowiadało nadchodzącą wiosnę. Inny ruch przykuł jego uwagę: nieco dalej zaczerniała druga skrzydlata sylwetka, jednak dopiero osłoniwszy oczy rondem kapelusza, Feroks rozpoznał w niej kruka. A więc się nie myliłem, pomyślał. Ptak Morrigan nigdy nie zjawia się przypadkiem. Bogini wie, że w tej okolicy dojdzie do walki i rozlewu krwi wojowników.
– No i dobrze – powiedział na głos i od razu poczuł do siebie pogardę.
Od małego uczono go wartości milczenia i opanowania. Sylurowie to lud wilka, łowcy tak zwierząt, jak i ludzi; drapieżcy świadomi, że najmniejszy ruch czy dźwięk może zdradzić zasadzkę. Chłopcom wpajają przekonanie, że bezruch to największa przyjemność, a gadulstwo – najgorsza przywara. Feroks zbyt wiele lat spędził wśród Rzymian, którzy nieustannie paplają, bez skrępowania śmieją się lub płaczą, jak gdyby potrzebowali hałasu, by wiedzieć, że żyją. Opuścił swoich dawno temu, odesłany jako jeden z zakładników, kiedy Sylurowie skapitulowali przed rzymskim imperium. Po prawdzie dłużej był Tytusem Flawiuszem Feroksem, zaprzysiężonym oficerem w służbie cesarza, niż kimkolwiek innym – ale w duszy pozostał Sylurem, wnukiem Pana Wzgórz, człowieka, który walczył z Rzymianami dłużej i ostrzej od wszystkich, nim uległ i zawarł pokój.
Wicher się wzmagał, trawa szeleściła coraz głośniej. Centurion słyszał w dzieciństwie, że wiatr niesie czasem głosy tych, którzy odeszli na tamten świat i teraz żyją w cieniu. Nasłuchiwał uważnie; przez chwilę gorąco pragnął, aby dziadek doń przemówił, jeśli jednak w szumie powietrza kryły się słowa, to albo nie potrafił ich wyłapać, albo też były skierowane do kogoś innego. Możliwe, że zbyt dużo już w nim było Rzymianina, by rozumieć takie przekazy. Jego ziomkowie uważali też, że w wodnych nurtach pobrzmiewają echa dawnej magii i dawnych łez, słowa bogów i duchów sięgające do początku wszechrzeczy, on jednak słyszał tylko delikatny szum strumienia. Był z dala od ojczystych stron i od swojej armii. Feroks pełnił funkcję regionariusa, oficera odpowiedzialnego za utrzymanie pax Romana na ziemiach wokół bazy Vindolanda, teraz jednak ze swymi zwiadowcami zapuścił się daleko poza swój rejon działania.
Orzeł błyskawicznie zanurkował. Centurion śledził go wzrokiem, dopóki skrzydlaty drapieżnik nie zniknął za górami. Kruk leniwie krążył dalej na wysokości i Feroksowi wydawało się, że czuje obserwujące go zimne czarne oczy. Cóż, teraz i ptak, i on muszą czekać, bo nie ma nic innego do roboty. Otworzył mieszek i sprawdził, czy rzemienie procy nie stwardniały. Zważył na dłoni dwa ołowiane pociski i po raz kolejny zastanowiło go, dlaczego są odlane na kształt żołędzia. Przeszło mu przez myśl, by poćwiczyć, była to jednak jego ostatnia para i nie chciał ryzykować utraty któregoś, zwłaszcza że nie miał zaufania do celności strzałów z użyciem zwykłych kamieni. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio posłużył się procą, i nie mógł – czyli było to bardzo dawno i kto wie, czy nie wyszedł z wprawy. Rozmyślał o tym i o paru innych rzeczach, których nie zrobił, a powinien, i na odwrót. Poza tym po prostu czekał, starając się myśleć jak najmniej.
Jeżeli Windeks miał rację, zarzucając mu zgrywanie bohatera, to zasadzka nad strumieniem do tego pasowała. W legendach herosi w rodzaju Ogiera zawsze strzegli brodów przed najeźdźczymi armiami, wyzywali kolejno wojowników na pojedynki, zabijali każdego i odcinali im głowy. Czasem sami ginęli i wtedy miejsca akcji nazywano ich imionami. Feroks nie umiał sobie wyobrazić, że kogokolwiek w tym zakątku świata mogłaby obchodzić jego osoba, nie mówiąc już o zapamiętaniu jego nazwiska czy zdarzenia, które tu miało nastąpić. Tamten pasterz z pewnością miał to gdzieś, a jego chłopcu w pamięci zostaną tylko upiorne siwe konie.
Kruk zakrakał akurat w chwili, gdy o milę od brodu z jednego z płytkich jarów wychynęli w dolinę jeźdźcy. Zbliżali się jednostajnie, przeszedłszy na płaskim terenie w kłus. Feroks nie musiał wstawać, by ich widzieć, siedział więc spokojnie przy ognisku i mieszał zupę, delektując się jej zapachem.
W grupie było siedem wierzchowców – jeden solidnej postury kasztan i sześć zwykłych kudłatych kuców. Kierowała się prosto ku brodowi. Na mniejszych konikach jechali mężczyźni w płaszczach z kapturami; czterej dzierżyli włócznie. Na grzbiecie dużego widniały dwie sylwetki. Ta na przedzie miała długie włosy, niemiłosiernie targane przez wiatr. Z daleka wyglądały na ciemne, centurion wiedział jednak, że to tylko efekt brudu i wilgoci i że naprawdę są ogniście rude, jak w całej rodzinie dziewczyny.
Po przebyciu pół mili jeźdźcy się zatrzymali – zapewne go zauważywszy. Dwaj podjechali do siebie, by porozmawiać. Feroks siorbnął łyżkę wywaru, skrzywił się, bo smak w niczym nie przypominał tak obiecującego aromatu, ale oczywiście teraz to był najmniejszy z jego problemów. Niech się wahają, zwlekają, pomyślał. Windeks będzie miał ociupinkę więcej czasu, by się zjawić i zastać trupa jeszcze ciepłego.
Ruszyli naprzód. Tamci dwaj, wysforowawszy się przed resztę, rozjechali się lekko na boki, by sprawdzić, czy nieznajomy jest sam. Nie naciągnęli kapturów i widać było, że wszyscy wojownicy mają wygolone skronie, a pozostawione na czubkach głów włosy splecione w długi warkocz. To świadczyło, że są mieszkańcami północy, najdalszych kresów Brytanii – co z kolei oznaczało, że historie powtarzane przez wystraszonych rolników nie mijają się z prawdą. Dziwna z nich ferajna; niektórzy twierdzą, że wywodzi się ze Starego Ludu, pradawnych plemion krzemienia i monumentalnych kamiennych kręgów. Mówi się też, że czczą okrutne bóstwa, dawno zapomniane w innych regionach, jednak tam, na krańcu świata, wciąż władające potęgą mrocznej magii.
Przybysze byli coraz bliżej, już na strzelenie z łuku – choć to broń rzadko spotykana w tych stronach i Feroks ucieszył się, że żaden z nich też go nie posiada. Zobaczył, że jeden z mężczyzn ma ręce związane z przodu, podobnie jak obie kobiety na kasztanie. Nie znał jego twarzy, widać jednak było, że to człowiek młody i włosy ma krótkie jak u Rzymianina. To wyjaśniało zagadkę dziwnych tropów, które obserwował przez minione tygodnie: jakby jeden z jeźdźców nie dawał sobie rady z koniem, a czasem ktoś musiał go prowadzić. Centurion zastanawiał się wtedy, czy nie chodzi o jeńca, ale głębokie odciski kopyt świadczyły o sporym obciążeniu – a rabusie rzadko biorą do niewoli mężczyzn, ponieważ trzeba ich staranniej pilnować i mniejszy jest na nich zarobek – toteż uznał, że to jeden ze zbójów, tylko ranny.
Tożsamość jeńca to jednak sprawa na potem (jeżeli będzie jakieś potem). Na razie liczyło się tylko, że wrogów będzie pięciu, nie sześciu. Feroks niemal usłyszał ironiczny komentarz Windeksa: „A, no to łatwizna” i z trudem powstrzymywał uśmiech. Dwaj zwiadowcy zawrócili do głównej grupy, już pewni, że człowiek przy ognisku jest naprawdę sam – na tej delikatnie pofalowanej łące nie było gdzie się schować. Któryś z kompanów coś do nich krzyknął i obaj pogalopowali rozejrzeć się wzdłuż brzegu potoku.
Centurion wstał. Procę trzymał zwiniętą w prawej dłoni, w lewej chował oba pociski. Leniwie się przeciągnął, jakby grzbiet mu zesztywniał od siedzenia, po czym ruszył ku brodowi.
– Kim jesteś? – zawołał najbliższy z wojowników.
Jego włócznia miała solidne drzewce; mała kwadratowa tarcza z niemalowanych desek była nabijana żelaznymi ćwiekami.
Feroks zignorował pytanie. Doszedł do miejsca, gdzie brzeg po tej stronie nachylał się ku rzeczce, przybierając formę łagodnego stoku o różnicy poziomów raptem paru stóp.
– Powiedz nam swoje imię! – zażądał znowu przybysz. Feroks przystanął. Jego kapelusz z szerokim rondem, typowy dla rolników znad Morza Śródziemnego, na tej wyspie pozostawał praktycznie nieznany. W jego rejonie był już rozpoznawalny dla wszystkich, nie sądził jednak, że ci ludzie zabawili tam dostatecznie długo, by o tym lub o nim samym usłyszeć. Uśmiechnął się do wołającego, ale nie odpowiedział.
– Zabić go i spokój! – krzyknął drugi zwiadowca, potrząsając włócznią, lecz nie zamierzył się do rzutu.
Jego kolega wyszczerzył zęby, sycząc i wymachując bronią w stronę Rzymianina. Obaj mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, aczkolwiek Feroks wątpił, by była to ich pierwsza zbójecka wyprawa. Wyglądali na wystarczająco sprawnych, choć przypominali mu dwójkę podkomendnych Windeksa – niebezpiecznych tylko wtedy, gdy ktoś im mówił, co robić.
– Chcę porozmawiać – rzekł w końcu centurion, widząc, że żaden się nie kwapi, by podjechać bliżej. – Ale nie z młokosami.
Na tę oczywistą zniewagę włócznia drgnęła w ręku wojownika po prawej, nadal jednak nie próbował nią miotnąć. Po chwili splunął tylko w stronę nieznajomego.
Feroks więcej się nie odzywał. Dwaj inni jeźdźcy wysunęli się do przodu i zajęli pozycję między młodymi. Widać było, że to oni rządzą w grupie. Niższy wyróżniał się czerwonym znamieniem na policzku i podbródku. Wraz z wplecionym w warkocz żbiczym ogonem identyfikowało go jako Czerwonego Kota, konioi bydłokrada, którego zła sława sięgała daleko poza jego własne plemię z północy. Centurion nie miał dotąd okazji go spotkać, parokrotnie jednak widział tropy jego i zrabowanych przezeń zwierząt. Ludzie mówili, że Czerwony Kot nikomu jeszcze nie dał się schwytać i nawet jego prawdziwe imię nikomu nie było znane. Jeżeli to on, pomyślał Rzymianin, to w takim razie ten większy obok niego musi być jego starszym bratem Segowaksem. Gość miał oczy tak czarne, że przywodziły na myśl kruka bogini Morrigan. Pasowało to do charakteru tego człowieka – bezlitosnego mordercy, któremu za jedno, czy uśmierca mężczyznę, czy kobietę lub dziecko.
Piąty z wojowników, najmłodszy, pozostał przy jeńcach.
– Mów, Rzymianinie – rzucił chrapliwie Segowaks.
– Wiesz, kim jestem?
– A powinno mnie to obchodzić?
– Nazywam się Flawiusz Feroks, centurio regionarius, i przybywam w imieniu naszego wielkiego pana i princepsa Trajana, władcy świata, aby zaproponować wam wymianę.
Centurion sam się sobie dziwił, że przywołał autorytet cesarza, uznał jednak, że w niczym to nie zaszkodzi.
Na Segowaksie nie zrobiło to większego wrażenia.
– Powiem jeszcze raz: mam gdzieś ciebie i twojego zasyfionego cezarka. On tu nie rządzi, a ty jesteś sam jeden.
– Chodzi o waszych brańców.
Kątem oka Feroks dostrzegł kruka kołującego znacznie niżej niż poprzednio.
– Żadnych wymian nie będzie. Zejdź nam z drogi, Rzymianinie.
– Na pomoc! – krzyknął w tej chwili młody więzień. Kopnięciem w boki zmusił wierzchowca do biegu w kierunku brodu. – Ratuj mnie! Jestem Rzymianinem i domagam się obrony!
Młodziutki wojownik spiął konia i ruszył w pościg. Dogoniwszy uciekającego, drzewcem włóczni grzmotnął go w głowę i strącił z siodła. Mężczyzna zwalił się ciężko na ziemię, ale zaraz zaczął się podnosić na związanych rękach. Kolejny cios, tym razem tępym końcem broni w głowę, rozciągnął go na płasko.
Segowaks nawet się nie obejrzał; ani on, ani Feroks nie dali po sobie poznać, że w ogóle zauważyli incydent.
– Chcę waszych jeńców – powtórzył centurion. – Mam wiele do zaoferowania.
– Nie masz nic, czego byśmy chcieli – rzucił Czerwony Kot, dotąd słuchający w milczeniu. On jeden nie miał włóczni. Na jego prawym biodrze widać było rękojeść długiego noża.
– Nic, czego byśmy sami sobie nie wzięli, gdyby nam się spodobało – dodał jego brat.
– A wasze życie?
Segowaks skwitował to pogardliwym splunięciem.
– Znalazłeś się daleko od Rzymu. Czy może jesteś spokrewniony z którąś z tych dziewczyn? Damy ci, którą zechcesz, w zamian za jednego z twoich koni.
Brat spojrzał na niego spod oka. Nie przywykł płacić za jakiekolwiek zwierzę.
– Chcę ich wszystkich.
Czerwony Kot parsknął śmiechem.
Feroks strzepnął procą tak, że zwisła swobodnie, włożył ołowianego żołędzia w jej skórzaną miseczkę i zaczął kręcić nią nad głową.
– Sukinsyn! – zaklął Segowaks.
Czwórka wojowników spięła konie i skoczyła do szarży. Centurion wypuścił pocisk, celując w ich wodza, jednak wystraszony szumem pędzącego nurtu wierzchowiec rozbójnika cofnął się w ostatniej chwili i został trafiony w szczękę. Zwierzę z bolesnym rżeniem stanęło dęba i ześliznęło się po błotnistym stoku. Zrzucony przez nie jeździec przeleciał nad końskim łbem i grzmotnął o ziemię, a w następnej chwili wrzasnął z bólu, gdy kuc przetoczył się po nim całym ciężarem, gruchocząc mu żebra.
Jeden z przeciwników gwałtownym skrętem zdołał uniknąć najechania na upadających i zatrzymał się na brzegu, lecz dwaj pozostali z pluskiem wpadli na bród. Feroks załadował procę, zakręcił nią i miotnął kawałkiem ołowiu z taką siłą, że pocisk wbił się w czoło wojownika pędzącego u boku sławnego koniokrada. Mężczyzna zwalił się w rzekę, wzbijając fontannę wody.
Czerwony Kot już docierał do brzegu, gdy nagle jego koń wierzgnął z bólu, nastąpiwszy kopytem na kolczatkę. Feroks pożałował, że nie nazbierał odpowiednich kamieni; miałby szansę oddać jeszcze przynajmniej jeden strzał. Odrzucił procę i ujął kościaną rękojeść miecza. Broń gładko wysunęła się z pochwy: długi, staromodny brzeszczot tak idealnie wyważony, że z przyjemnością się go trzymało. Koniokrad zleciał z siodła. Mężczyzna obok niego zginął bądź umierał. Ostatni z rozbójników sam zeskoczył na ziemię, wyczuwając, że w wodzie czyha nieznane niebezpieczeństwo, i jął pieszo brnąć przez bród. Centurion lewą ręką dobył sztyletu i zszedł nad samą rzeczkę.
– Chodźcie tu, kundle! – krzyknął.
Czerwony Kot pozbierał się na nogi, wyciągnął zza pasa długi nóż i poświęcił chwilę na owinięcie lewego przedramienia płaszczem, przy upadku zgubił bowiem tarczę. Jego kompan skręcił w prawo, chcąc zajść Rzymianina od drugiej strony. Włócznię dzierżył wysoko, lecz Feroks nie sądził, by poważył się na rzut – poza nią zbój miał tylko mały sztylet u pasa; jak większość wojowników z dalekiej północy nie posiadał miecza.
Czerwony Kot zamachnął się luźną połą płaszcza, by zmylić przeciwnika, i zaraz potem wyprowadził cięcie. W tej samej chwili ten z włócznią poskoczył naprzód i pchnął z całej siły. Centurion próbował odparować, lecz pośliznął się na błocku i chybił; poczuł tylko, że ostrze zagłębia się w prawe ramię przeciwnika. Jednocześnie lewą ręką próbował odepchnąć drzewce, zabrakło mu jednak pewnego gruntu pod stopami, ruch pozbawiony był więc siły i grot trafił go w bok. Pod mocarnym uderzeniem pękło kilka ogniw kolczugi, a czubek przebił watowany kaftan pod spodem.
Feroks syknął z bólu i zatoczył się do tyłu, starając się odzyskać równowagę. Czerwony Kot znów użył płaszcza: usiłował zarzucić go na Rzymianina niczym sieć, namoknięta wełna okazała się jednak zbyt ciężka i nie dosięgła celu. Mężczyzna przełożył nóż do niezranionej lewej ręki. Jego podkomendny chciał ponowić atak włócznią; postąpił krok naprzód, biorąc zamach do pchnięcia, lecz nagle zatrzymał się z bolesnym okrzykiem. Woda wokół jego nogi poczerwieniała od krwi. Było jasne, że nadepnął na jedną z kolczatek. Zaskoczony i zły Bryt spojrzał w dół, unosząc stopę z wbitym w podeszwę żelaznym szpikulcem.
Wykorzystując tę chwilę odwrócenia uwagi, Feroks zadał cios sztychem ponad krawędzią jego tarczy i przebił mu gardło. Gdy Czerwony Kot wznowił atak, centurion obrócił klingę w ranie, by łatwiej ją uwolnić, i lewą pięścią, w której ściskał sztylet, uderzył umierającego w szczękę, posyłając go wprost pod nogi koniokrada.
Na przeciwległym brzegu pojawił się jeździec sunący galopem ku rzece, z uniesioną do rzutu włócznią i piskliwym krzykiem na ustach. Był to ów młodzieniec pozostawiony na straży jeńców. Dopiero w ostatniej chwili spostrzegł Segowaksa przygniecionego przez wciąż wijącego się z bólu wierzchowca, zdołał jednak spiąć konia do skoku i przeleciał nad przeszkodą, lądując z głośnym pluskiem w wodzie. Zwierzę się potknęło i chłopak omal nie stracił równowagi, utrzymał się jednak w siodle i parł dalej.
– Uciekaj! – krzyknął do niego Czerwony Kot.
Feroks próbował zmienić pozycję, ostrożnie posuwając się po kamienistym dnie, świadomy obecności pułapek. Ciął mieczem na odlew, zmuszając rozbójnika do odskoczenia.
– Uciekaj, mały! – wrzasnął znowu Kot.
Młodzieniec nie posłuchał i pędził prosto na Rzymianina. Centurion zręcznie się uchylił i pchnął sztyletem w koński łeb. Rumak stanął dęba i zaskoczony jeździec spadł w wodę, gubiąc włócznię. Niezniechęcony dźwignął się i usiłował chwycić przeciwnika za nogi.
Feroks się cofnął poza jego zasięg i uniósł miecz do ciosu.
– Nie! – zawołał koniokrad i odrzucił nóż. – Poddajemy się. – Zbliżył się, lewą dłonią ściskając zranione ramię, i wymierzył kopniaka chłopakowi, który nieustępliwie brnął w stronę wroga. – To koniec, dzieciaku – wysapał i spojrzał na centuriona. – Poddajemy się, Rzymianinie. Oszczędź go.
Feroks skinął głową. Na niebie zakrakał czarnoskrzydły wysłaniec Morrigan.
Dwaj wojownicy zginęli; nurt niósł ich krew ku jezioru. Segowaks leżał nieprzytomny ze złamanymi prawymi kończynami i prawdopodobnie również innymi kontuzjami. Feroks pozwolił chłopcu obandażować ranę starszego towarzysza, po czym związał im ręce w przegubach, używając do tego sznura zdjętego z więźniów. Mężczyzna nie odzyskał jeszcze przytomności, dziewczęta siedziały przy ogniu i w milczeniu zajadały się zupą.
– Czy oni cię skrzywdzili? – Feroks zwrócił się do rudowłosej najłagodniej, jak umiał.
Pokręciła głową, kiedy więc poszedł pomóc Segowaksowi, zajął się tym delikatnie, przywołując całą stosowną wiedzę i doświadczenie. Wyciągnął go na brzeg, z przerąbanej włóczni zmajstrował łubki i sprawnie unieruchomił uszkodzone kości. Mężczyzna był przytomny, nie odzywał się jednak i tylko patrzył nań z zimną nienawiścią w oczach.
Ciszę nad dolinką przeciął nagle przeraźliwy krzyk, od którego spłoszył się kruk dobierający się już do jednego z trupów. Feroks poderwał głowę i zobaczył, że jeniec się ocknął, podniósł czyjąś włócznię, podszedł do obu pojmanych i nim ktokolwiek zdążył zareagować, wbił ją chłopcu w plecy. Zaatakowany upadł twarzą ku ziemi, napastnik dźgał go zaś raz po raz, postękując z wysiłku.
Feroks rzucił się w jego stronę, w biegu dobywając miecza. – Sukinsyn! – zaklął Czerwony Kot i przetoczył się na bok, gdyż grot celował teraz w niego.
– Jest mój! – wykrzyknął po łacinie młody zabójca tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Centurion zdzielił go głowicą miecza w czoło i powalił na ziemię.
Czerwony Kot odwrócił się na brzuch, podparł na łokciach i wstał.
– Lepiej mnie zabij – rzekł głucho. – Bo inaczej, klnę się na słońce i księżyc, to ja kiedyś dopadnę ciebie.
Feroks zmierzył go spojrzeniem, lecz wsunął miecz do pochwy.
– Chętnych jest tylu, że będziesz musiał ustawić się w kolejce – odmruknął.
Pół godziny później zauważył nad jeziorem dwóch jeźdźców. Nie rozpoznawał ich, oni trzymali zaś dystans i obserwowali go. Minęła jeszcze godzina i z drugiego końca doliny nadjechało kilkunastu innych; dopiero wtedy owa dwójka zawróciła i zniknęła mu z pola widzenia. Nowa grupa kierowała się wprost na niego. Jeden z nich wysforował się naprzód.
– Spotkałem kilku przyjaciół – oznajmił Windeks, on to był bowiem, wskazując na towarzyszy.
Ich przywódca, postawny, brodaty mężczyzna, uniósł dłoń w pozdrowieniu.
– Nie wiedziałem, że jakichś masz – odrzekł Feroks zamiast powitania.
– Widzę, że trochę popracowałeś – skomentował Brygant, przyglądając się efektom potyczki.
– Trochę.
Windeks zerknął na bok przyjaciela, gdzie wzrok przyciągało rozdarcie kolczugi. Centurion nie miał dotąd czasu, by ją zdjąć i opatrzyć ranę.
– Coś poważnego?
– Nie.
– Szkoda… Naprawdę przydałaby mi się para dobrych butów.