Ta strona nie może być wyświetlana w ramkach

Przejdź do strony

Jeśli znajdziesz błąd ortograficzny lub merytoryczny, powiadom mnie, zaznaczając tekst i naciskając Ctrl + Enter.

Fragment najnowszej książki „Protektor”

Zapraszam do przeczytania fragmentu najnowszej książki: „Protektor” – kontynuacji Bram Aten, drugiego tomu „Ateńczyka”; nowego cyklu Conna Igguldena, autora bestsellerowych powieści o Juliuszu Cezarze z serii „Imperator” oraz Sokoła spartańskiego! Wydawcą pozycji jest Dom Wydawniczy REBIS.

Część pierwsza

1

Perski król patrzył na serce Aten.

Słońce grzało mu kark, ale czuł też powiew bryzy, ciepły i łagodny, niosący słodki zapach zgnilizny i morza. Kserkses zamknął oczy i odetchnął, czując spokój. Wielki rynek, świątynie, ulice z domami, warsztatami i tawernami – wszystko było opuszczone. W jakiś sposób kameralne. Czuł się tak, jakby siedział przy damskiej toaletce i otwierał kolejno szufladki, poznając ich sekrety.

Wszyscy żołnierze w tym miejscu należeli do niego. Przeszukali Ateny od krańca do krańca, każdy magazyn, sklep i puste domostwo. Jedynymi Grekami wewnątrz murów było kilku zniedołężniałych starców pozostawionych przez rodziny. Bezzębni i ślepi wybuchali sykliwym, nerwowym śmiechem, słysząc obce głosy perskich wojowników. Kserkses ich nie potrzebował. Jak bezpańskie psy zostali prędko zabici. Był to niemal akt litości.

Wódz Mardoniusz szedł trzy kroki za wielkim królem, pogrążony w marzeniach. Zarówno on, jak i Kserkses, wkroczywszy do Aten, doświadczyli dziwnego uczucia powrotu. Miejsca i naturalne ukształtowanie terenu znane z setek raportów nagle wynurzyły się z rzeczywistości. Jednym z tych miejsc był Akropol, wapienne urwisko po lewej stronie, znak rozpoznawczy całego miasta; a może bardziej znacząca była blada skała Areopagu, gdzie od stuleci zbierała się rada znamienitych Ateńczyków.

Kserkses miał też przed sobą wzgórze Pnyksu, najeżone drzewami jak ostrzami mieczy, z białymi schodami po bokach. W zwykłych czasach słynne ateńskie zgromadzenie zbierało się i debatowało w tym miejscu, nie godząc się na żadnego króla ani tyrana. Poczuł nagle ochotę, by zobaczyć tych ludzi zajętych ustanawianiem swoich maleńkich praw. Tego dnia jednak nie było tam nikogo, obecny był jedynie powiew wiatru. Ludność miasta należącego do bogini Ateny zeszła do portu, żeby statkami przepłynąć na drugą stronę głębokiej cieśniny. Zamiast znosić prześladowania ze strony jego wojsk, zamiast poznać konsekwencje swojej arogancji, po prostu przed nim uciekli.

Kserkses kroczył ulicami wzdłuż szeregów otwartych drzwi, gdzie każdy odgłos odbijał się echem. Poza kilkoma kotami wygrzewającymi się na dachach jedynymi żywymi istotami w zasięgu wzroku byli Nieśmiertelni. Wielki król kochał ich tak samo jak jego ojciec, jak ulubione dzieci lub psy; byli tarczą i ozdobą jego panowania. Połowa z nich została zabita przez odzianych w czerwone płaszcze rzeźników z Termopil. Nieśmiertelni wciąż nie pozbierali się po tym ciosie, choć przecież udało im się na koniec otworzyć przejście! Kserkses postanowił pamiętać tylko o tym końcowym zwycięstwie, zachowując ich jako swoją straż i honorując błogosławieństwem. Pięć tysięcy spośród nich ocalało: poranionych i posiniaczonych, ale pokrzepionych po tym, jak widzieli egzekucję ostatnich Spartan. Nieśmiertelni nie ustąpili w termopilskim przesmyku. Wierzyli dotąd, że są niepokonani i nie mają sobie równych na całym świecie. A jednak Kserkses dostrzegł ich szok, niedowierzanie. Spartanie sprawili, że poczuli się bezradni.

Władca rozważał odesłanie całej formacji na odpoczynek, wycofanie jej ze straży. Ich dowódcą był Hydarnes, mężczyzna wielki niczym byk. Z twarzą wciśniętą w piasek błagał o zmiłowanie dla Nieśmiertelnych, mówił, że muszą pracować, że jeśli da się im zbyt wiele czasu na myślenie, zgniją jak źle gojąca się rana. Kserkses się zgodził. Honoru nie można zagwarantować. Trzeba go zdobywać przez ofiarność i ciężką służbę.

Na końcu ulicy, gdzie stały znieruchomiałe koła garncarskie, światło się zmieniało. Przestrzeń była tam szersza, jaśniejsza niż dochodzące ulice. Kserkses wkroczył na rynek, na słynną Agorę. Stały na niej posągi dziesięciu fyl, plemion ateńskich, a obok wisiały kamienne tablice z obwieszczeniami do głośnego odczytywania. Nie podszedł tam, ale wyobraził sobie, że przynajmniej kilka ostrzegało o jego nadejściu. Na tę myśl ogarnęła go duma.

Spojrzał w górę i ujrzał nad głową jastrzębia. Żałobny krzyk ptaka zabrzmiał donośnie w czystym, cichym powietrzu. Jastrząb zatoczył kilka wielkich kręgów nad miastem, a Kserkses dostrzegł, jak porusza głową, wypatrując zdobyczy. W zwykły dzień głos jastrzębia pozostałby niezauważony, zagubiłby się w szumie i zgiełku. Kserkses poczuł się tak, jakby siedział na szczycie góry i wszystko wokół zamarło. Taki jest cud wojny, uświadomił sobie, coś, czego zwykli ludzie nigdy nie zaznają.

– Przysięgam, że nie zostawię tu kamienia na kamieniu, Mardoniuszu – mruknął Kserkses. Wódz tylko skinął głową, czując, że król nie oczekuje od niego odpowiedzi. – Powiedziałem ojcu, że dokończę jego dzieło, doprowadzę armię do tego miasta. Przysiągłem, że ukarzę ich za wzgardzenie naszymi wysłannikami, za odmowę ofiarowania mi ziemi i wody. Ojciec dziesięciokrotnie dawał im szansę, aby zgięli kolana, a oni za każdym razem odmawiali. To oni dokonali wyboru, nie my. Tak czy inaczej, znaleźć się w tym miejscu… – Pokręcił głową z widoczną przyjemnością.

Mardoniusz uśmiechnął się w marszu. Istotnie, w taki dzień jak ten nie było rzeczy niemożliwych.

Wysoko nad ulicami, gdziekolwiek spojrzeć, widok wypełniał masyw Akropolu. Kserkses widział tam świątynie, niektóre z drewnianymi rusztowaniami przy murach, z nieukończonymi kolumnami, a wszystko to miało służyć uczczeniu greckich bogów. Jego szpiedzy opisywali to, łącznie z pomnikami mającymi upamiętnić bitwę pod Maratonem sprzed dziesięciu lat. To greckie zwycięstwo nad Persami bardzo ubodło jego ojca i Kserkses dobrze o tym wiedział. Wyrządziło szkodę jego duszy, może nawet doprowadziło do choroby, która później zabrała go ze świata, osłabionego i o połowę chudszego. Kserkses na tę myśl poczuł wściekłość i tętno zapulsowało mu w skroniach. Miał ochotę obrócić w perzynę te głazy!

Zatrzymał się nagle, ujrzawszy jakiś ruch na wielkiej skale.

– Czy tam… wciąż są ludzie?

Mardoniusz przysłonił oczy i spojrzał w górę.

– Kilka tuzinów, Wasza Królewska Mość. Jacyś kapłani, o ile wiem. Wykopiemy ich stamtąd.

Nie powiedział królowi, że chudzi starcy na Akropolu zablokowali główną drogę na szczyt. I że uzbroili się w starożytną broń i zbroje najwyraźniej zdjęte ze ścian świątyni. Ich obecność tam nie była groźniejsza od ugryzienia muchy, ale nie udało się ich stamtąd usunąć, gdy młody król zapragnął wejść do miasta. Mardoniusz marzył, by jakoś odwrócić uwagę patrzącego ze zmarszczonymi brwiami Kserksesa.

Pod wpływem nagłego impulsu władca spojrzał na skałę Areopagu widniejącą niecałe sto kroków dalej. Nie odzywając się ani słowem do swego wodza, Kserkses podbiegł do jej podnóża przy ulicy i z młodzieńczą energią wspiął się prędko po prowadzących w górę schodach. Wciąż oddychał lekko, gdy stanął na rozległym, płaskim wierzchołku.

Ateńscy nobile stawali w tym miejscu od setek lat. Król wsparł stopę o najwyższy punkt skały i skierował wzrok na wznoszący się opodal Akropol. W porównaniu z nim nawet Areopag wyglądał skromnie.

Mardoniusz także był sprawny, wzmocniony miesiącami marszu. On też oddychał bez trudu, towarzysząc królowi. Kserkses skinął na niego. Władca był w dobrym nastroju, gotów odwiedzić wszystkie święte miejsca swoich wrogów.

Mardoniusz zmarszczył brwi, ujrzawszy jakiś ruch na Akropolu. Uważnie analizował scenę. Nie działo się tam nic, co mogłoby go zmartwić.

– Posłałem tam cały hazarabam, aby wspięli się na tę wielką skałę od tyłu, Wasza Królewska Mość. U dołu schodów jest mnóstwo naszych ludzi, którzy mają odwracać uwagę Greków, strzelając z łuków. Widzisz ich? Kiedy reszta wejdzie na szczyt, pokonają obrońców.

– A potem uczyń z nich przykład – powiedział Kserkses. – Podoba mi się to, wodzu. Zrób to. Wystaw ciała na widok publiczny, aby ich bogowie je widzieli.

– Jak sobie życzysz, Wasza Królewska Mość.

Mardoniusz zauważył, że król obraca się powoli, rozkoszując się widokiem z tego wysokiego miejsca. Morze na południowym zachodzie było ciemne. Kserkses zmrużył oczy, gdy patrzył w dal, mając Akropol za plecami.

– Nie będę czekał, Mardoniuszu – stwierdził. – Chcę zejść na brzeg, żeby popatrzeć, jak moja flota niweczy ich ostatnie nadzieje. Spal to miasto. Wydaje się dość suche. Wyobrażam sobie, że płomienie łatwo je ogarną.

Kserkses przyjrzał się płócienno-drewnianym konstrukcjom na rynku, kilka ulic dalej. Miasto było dużo mniejsze, niż sądził. To wyimaginowane zbrodnie mieszkańców powiększyły je w jego wyobraźni.

Rynek z pewnością spłonie, podobnie jak ulice, domy z cegieł i tynku, pokryte dachami z drewna i dachówek. Kserkses uśmiechnął się na myśl o iskrach unoszących się nad głowami i ulatujących wokół. Chciał wielkiego ognia, miasta płomieni za sobą. Pragnął, żeby Grecy widzieli pióropusz dymu, żeby zdali sobie sprawę, że nic nie obroni ich drogiej bogini Ateny, że zostanie splądrowana, obalona i zgwałcona. To była dobra myśl.

– Podaj mi żagiew, Mardoniuszu – powiedział.

Patrzył niecierpliwie, gdy wódz gwizdnął na wyczekujących niedaleko służących, zawsze gotowych służyć kaprysom swego pana. Kiedy zrozumieli, w czym rzecz, jeden z nich wszedł na skałę i nerwowo zaczął uderzać krzemieniem o stal. Był zręczny w krzesaniu iskry, po czym dmuchał na hubkę trzymaną w złożonych dłoniach, a gdy się zajęła, przeniósł ją na nasmarowany smołą kij owinięty naoliwioną szmatą. Po chwili pochodnia buchnęła trzaskającym płomieniem, przyciągając wzrok. Oddawszy ją, służący padł pokornie na twarz, aż pył przylepił mu się do skóry.

Mardoniusz podążył za królem. Wyglądało to tak, jakby Kserkses prowadził procesję. Płomień i dym niesionej przez młodego króla pochodni unosił się za nim czarną od sadzy wstęgą, znacząc ślad w powietrzu, a on zeskakiwał ze stopnia na stopień, aż zatrzymał się na ulicy w dole.

Po długim lecie miasto było wysuszone. Kserkses podniósł żagiew do krawędzi dachu i drewniana więźba pod dachówkami zajęła się ogniem. Po każdym dotknięciu ogień przenosił się dalej, wypuszczając cienkie smugi białego dymu. Niektóre dachówki pękały z trzaskiem od gorąca, wydając niemal muzyczne dźwięki. Kserkses śmiał się radośnie i kroczył przed siebie, przykładając pochodnię do każdego mijanego domu. Na końcu ulicy odwrócił się i stanął na środku, patrząc, jak słupy ognia i dymu łączą się ze sobą i wznoszą coraz wyżej, dzikie i nieposkromione.

Mardoniusz towarzyszył królowi. Twarz młodego władcy jaśniała uśmiechem, wyraźnie cieszyło go to, co zrobił. Rzucił wodzowi płonącą pochodnię, a ten złapał ją w locie.

– Skończ to, co zacząłem – polecił Kserkses. – Oznajmiłem, że to miasto się nie ostanie. To ich nagroda za rzucenie wyzwania memu ojcu. Spal je całe! Mam okręty! Zadbam o to, by flota ateńska została zniszczona. Dziękujmy Bogu! Zrobiliśmy to razem. Zapamiętasz ten dzień na zawsze.

Mardoniusz patrzył, skłoniwszy głowę, jak król idzie w kierunku morza. Kiedy zrozumiał, że Kserkses nie zawróci, zacisnął usta w wąską linię. Szybkim gestem przywołał tuzin królewskich strażników i sześćdziesięciu łuczników i posłał ich ulicą za królem. Gwizdnął po liczniejsze wsparcie i usłyszał, że wezwanie dotarło do głównych sił. Jego ludzie zameldowali, że miasto jest wolne od zagrożeń, ale jak było za murami? Droga na brzeg mogła nie być bezpieczna. Kto wie, czy nie pozostali tam jacyś fanatycy i nie urządzili zasadzki na perskiego króla? Nie byłoby dobrze, gdyby Kserkses został zasztyletowany przez jakiegoś starca w momencie swego triumfu.

Mardoniusz zmienił chwyt na pochodni, gdy w podmuchu bryzy owionęły go płomienie. Jeśli nawet kiedyś wątpił w błogosławieństwo Ahura Mazdy dla rodziny królewskiej, to tego dnia wątpić nie mógł. On i Kserkses maszerowali i żeglowali miesiącami, aby dotrzeć do tego miejsca i doprowadzić tu armię i flotę tak wielką, że nie było takiej rzeczy, której nie zdołaliby dokonać.

Zmarszczył brwi na wspomnienie długiego, mozolnego marszu przez most z połączonych okrętów, a potem wokół greckiego morza. On i jego ludzie znosili wiele, aby stanąć w Atenach. Wielu z nich nie wróci do domu. Mardoniusz był świadkiem nadzwyczajnych umiejętności i odwagi nieprzyjaciół pod Termopilami. Przyznawał to w najskrytszych myślach. Ale nawet Spartanie w końcu ulegli. Kserkses kazał odciąć ich królowi głowę, porąbać jego ciało na kawałki i rzucić do morza, jakby lękał się, że ten wielki wojownik powstanie z martwych. Mardoniusz zadrżał na to wspomnienie. Nie pobili Spartan mieczem i tarczą. Nie zdołali. Kserkses rozkazał cofnąć się i rzucać włócznie bez przerwy, aż ostatni Spartanie padli.

Na morzu ateńska flota cofała się, spychana coraz bardziej, uświadomił sobie Mardoniusz, przesądnie pohamowując poczucie triumfu. Pomimo całego kunsztu i odwagi Grecy nie zdołali ocalić Aten, serca i źródła swojej potęgi. Bóg najwyraźniej sprzyjał Persom; Mardoniusz pochylił głowę na tę myśl. Posłał cichą modlitwę królowi Dariuszowi, ojcu ludów i towarzyszowi jego młodości, kiedy cały świat zdawał się słodki i czysty jak świeża brzoskwinia. Rzecz jasna, starzec będzie się im przyglądał.

Zmienny wiatr przyniósł ze sobą kolejny powiew gorąca, a płomień smagnął go po ramieniu. Mardoniusz ocknął się z marzeń i skupił na stojącym przed nim zadaniu. Czuł się zmęczony, potrzebował długiego odpoczynku. Nie był już młody! Westchnął. Król był właścicielem jego oddechu, jego obolałych kolan. Kserkses nie dostrzegał słabości i żadnej nie tolerował. Mardoniusz musiał wytrwać.

Kilka kotów wyglądało tu i ówdzie zza drzwi, ocierając się z miauczeniem o nogi jego wojowników. Wszystkie miały spłonąć. Może jego ludzie przytkną pochodnie do kocich ogonów i poślą zwierzaki, by z wrzaskiem roznosiły płomienie. Tego rodzaju rzeczy zdarzały się w innych miastach, choć Mardoniusz uważał je za ekstrawagancję. Doświadczenie mówiło mu, że to, co proste, zawsze jest lepsze od skomplikowanego.

Pomyślał o murach opasujących Ateny. Wielkie bramy i wieże były raczej symbolem niż rzeczywistą osłoną. Czymkolwiek były, mogły zostać rozbite i obalone młotami i bosakami. Dysponował armią liczącą ponad ćwierć miliona ludzi, sprawną jak posłuszny wierzchowiec albo sfora psów. Obrócą te mury w perzynę.

Mardoniusz usłyszał dalekie krzyki i szczęk broni dobiegające z Akropolu, lecz wznoszący się pióropusz dymu zasłaniał mu widok. Zagryzł wargi. Źle by było, gdyby jego ludzie wpadli w pułapkę ogarniętych pożarem ulic. Nie, musiał myśleć jak inżynier i wykonywać swoje zadanie ze spokojną głową. Niech król cieszy się zwycięstwami! Kserkses na to zasłużył.

Kolejny hazarabam w sile tysiąca wojowników szybko nadbiegł ulicą, wyłaniając się z gęstniejącego i rozprzestrzeniającego się dymu. Mardoniusz posłał kilku niższych rangą żołnierzy z rozkazami, a resztę za Kserksesem. Król zupełnie nie myślał o swoim bezpieczeństwie. Po prostu ufał, że jego wódz mu je zapewni.

Mardoniusz wiedział, że dobrze służy królowi. Serce zapłonęło mu dumą na tę myśl, równie gorąco jak dachy wokół.

2

Rozbryzg wody sięgnął Temistoklesa, gdy triera skoczyła do przodu, nabierając prędkości. Morze zazwyczaj było spokojne w cieśninie między Salaminą a Pireusem, głównym portem Aten. Teraz jednak ich taran przebijał się przez fale wzbudzane setkami płynących okrętów i uderzeniami tysięcy wioseł.

Temistokles doznał chwili dezorientacji spowodowanej uczuciem ciężkiego jak ołów zmęczenia. Przesłonił oczy wolną dłonią, zdając się na swoje silne nogi zapewniające mu równowagę na chwiejnym pokładzie. Przez moment utracił poczucie porządku, jakby okręty wokół nagle ogarnął chaos. A jednak porządek wciąż tam panował, przynajmniej na tyle, na ile mógł to zobaczyć! Otarł morską wodę z oczu, poczuwszy chropawość soli na skórze. Nie miał na sobie zbroi. Tylko hoplici i sternicy je nosili, jako że to oni stanowili cel strzał nieprzyjaciela.

Temistokles zapiął hoplon na lewym ramieniu, obserwując wrogie okręty. Pod jego stopami trzy rzędy wioślarzy, po trzydziestu z każdej strony, trzymało wiosła. Razem stu osiemdziesięciu wolnych Ateńczyków. Wszyscy bowiem byli ludźmi wolnymi. Jak słyszał, nawet domowym niewolnikom zaoferowano wolność, jeśli zgodzą się wiosłować. Pokręcił głową. Z pewnością koszty okażą się wysokie, jeśli przeżyją wojnę.

Wioślarze pracowali z przymrużonymi oczyma, a każdy ich oddech był jak płynne żelazo – ale jakoś wytrzymywali. Przez szpary w dulkach dostatecznie dobrze widzieli okręty płynące po obu stronach. Taran i dziób okrętu były skryte przed ich wzrokiem, w zachowaniu kierunku i wyborze celów zdawali się więc na sternika i dowódców. Ich wola była dla nich dodatkowym źródłem pewności, że wysiłek nie pójdzie na marne. Nie trzeba wspominać, jak bardzo byli już wyczerpani.

Przed godziną Temistokles musiał posłać dwóch hoplitów, aby zastąpili wioślarzy, którzy zmarli na swoich miejscach, bo ich serca nie wytrzymały. Ciała wyrzucono za burtę. Pozostali odprowadzili je ponurym wzrokiem. A przecież wszyscy byli całkiem młodymi ludźmi, co do jednego. To nie oni będą następni. Nigdy się to im nie przydarzy.

Temistokles pozostał z dwunastką hoplitów na pokładzie, gotów do nich dołączyć, gdyby przyszło do abordażu. Ci ludzie, przybrani w złocisty spiż, obserwowali go uważnie, czekając na rozkazy, tak samo jak niegdyś on w czasach swej młodości. Uniósł prędko głowę w odpowiedzi na ich spojrzenia, starając się wyglądem budzić zaufanie. Kilku z nich uśmiechnęło się, zanim znów spojrzeli na morze. Temistokles niezwyciężony. Temistokles mocny jak byk, zadziorny, nieznający strachu! Temistokles szczęściarz.

Obojętne mu było, jak go nazywali. Nieważne, jak bardzo, ich zdaniem, błogosławili mu bogowie. Nic z tego, co dla siebie zdobył, nie było zasługą przypadku i szczęśliwego zrządzenia losu. Skrzywił się na tę szaloną myśl i dotknął językiem przyczepionego do hełmu medalionu, który dała mu matka. Widniała na nim sowa Ateny, on zaś, choć zerwał się rzemień, wciąż nosił go przy sobie. Wolał nie kusić bogów, by ukarali jego pychę, przynajmniej nie w chwili, gdy prowadził tę kruchą łupinę pośrodku nieprzyjacielskiej floty.

Jakby w odpowiedzi na jego myśli tuzin galer z podniesionymi flagami Ksantypposa wypłynął z boku, by przeciąć drogę ścigającym. Temistokles spojrzał ponownie na widniejący na nich wzór i pobłogosławił stratega za ten pomysł. Rozkazał wioślarzom zwolnić o połowę, a serce aż podskoczyło mu na myśl o przyłączeniu się do tamtych. Kto sprowadził Ksantypposa z wygnania? On. Szlachetny Temistokles, który odłożył na bok własne ambicje i osobiste animozje, ściągając z powrotem do Aten największe talenty! Ksantyppos może był zimnym sukinsynem, widzącym tylko czubek własnego nosa i przyjmującym srogą postawę Spartanina. A jednak naostrzył tę flotę jak miecz na osełce. Trzysta okrętów z wyćwiczonymi załogami pracującymi zgodnie w obliczu największego wyzwania. Temistokles nie miał problemów z uznaniem talentów tego człowieka. W końcu głównie z ich powodu przyczynił się do jego wygnania. Ale w czasie wojny stratedzy tacy jak Ksantyppos byli na wagę złota.

Zacisnął pięść na rzemiennym uchwycie tarczy, w odruchowym spazmie dzikości, jak na widok pierwszej krwi w zawodach bokserskich. Ksantyppos wbijał się właśnie między nieprzyjacielskie okręty. Żaden z perskich dowódców nie zdołałby tak skręcić, aby jednocześnie stawić czoło dwóm lub trzem trierom nadpływającym z różnych kierunków. Temistokles zauważył, jak jeden z wrogów zbliża się z pełną szybkością, wzbijając białe bryzgi spod wioseł. Trzy okręty z przepływającej formacji wykonały w tym momencie zwrot, jak wilki odrywające się od pędzącej watahy.

Pers zrozumiał swój błąd i skręcił ster, ale zwrot był zbyt wolny bez współpracy pracujących równo wioseł. Jedynie wystawił kadłub na uderzenie i myśliwy nagle stał się zwierzyną. Dwa greckie okręty wojenne wbiły się w niego z potężnym trzaskiem łamanych desek.

Gdy Temistokles tam dopłynął, już się wycofały, wiosłując wstecz, po czym ruszyły na poszukiwanie nowego celu. Perski okręt, trafiony taranami w samo serce kadłuba, zaczął się gwałtownie przechylać, a morska woda chlusnęła do środka. Temistokles był dostatecznie blisko, by usłyszeć dobiegające z wnętrza krzyki przerażonych wioślarzy. Inaczej niż na okrętach greckich niektórzy z tych biedaków przykuci byli do ławek łańcuchami. Tonący okręt zabierze ich ze sobą na dno. Zadrżał na tę myśl, choć zaraz powiedział sobie, że to tylko dreszcz od bryzgów morskiej wody, i wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu.

– Przejdziemy do abordażu, kyriosie? – zapytał jego kapitan, podszedłszy do niego, aby spojrzeć przed siebie.

Temistokles pokręcił głową, po czym przemówił, gdy dostrzegł na twarzy mężczyzny zgrozę na widok wrogiej galery, która odwróciła się do góry dnem. Powietrze bulgotało, uchodząc z jej wnętrza, a woda tłumiła dochodzące ze środka wrzaski, po czym zapadła cisza.

– Trochę na to za późno – odpowiedział.

Galery były bardzo groźne, ale też niestabilne. Przez niskie, otwarte burty łatwo wlewały się morskie fale. Rzadko kiedy udawało im się przetrwać zderzenie. Temistokles wypatrywał zagrożeń i dobrych okazji, pozwalając chwilami odpocząć wioślarzom. Cieśnina jak okiem sięgnąć wypełniona była okrętami. Za nimi wciąż manewrowały główne siły perskiej floty, napierając i szukając najmniejszych szczelin, stłoczone coraz bliżej brzegu w miarę wpływania w zwężającą się cieśninę.

Temistokles zdążył już stracić rachubę, w ilu akcjach walczył ze swoją załogą. Jedynie chlupot zabarwionej krwią wody przelewającej się przez pokład świadczył o tym, czego dokonali. Obok sternika sterczało kilka ułamanych strzał, a niektórzy ludzie odnieśli rany, których nie mogli właściwie opatrzyć w wilgoci i rozbryzgach wody. Dysponowali jedynie przewiązanymi chustami. Kolejnego człowieka stracił krótko przed tym, gdy zauważył Ksantypposa. Był to hoplita z jego domu w Atenach. Mężczyzna omdlał od sporej rany, której nikt nawet nie zauważył, po czym ześliznął się za rufę pociągnięty ciężarem zbroi.

Załoga składała się wówczas z samych weteranów, zmęczonych i obolałych. Walczyli dotąd i mieli walczyć dalej, bo oznaki wyczerpania spłukiwały woda i morska sól. Temistokles zatęsknił za stałym lądem pod stopami, gdzie martwi nie znikają, jakby ich nigdy nie było.

Coś kazało mu spojrzeć na dziwną widownię zgromadzoną na brzegu Salaminy. Cała ateńska ludność została przewieziona. Setki galer wiosłowały tam i z powrotem przez całą noc, aby ewakuować miasto. Rano, gdy słońce już wstało, słychać było mężczyzn pochrapujących na wioślarskich ławkach albo wylizujących pospiesznie miski z potrawką jak zgłodniałe wilki, podczas gdy flota perska opływała cypel wybrzeża.

Temistokles widział z dala rodaków, dostatecznie jednak blisko, by im pomachać i zostać zauważonym. Kobiety, dzieci i starcy z dziesięciu tysięcy domostw co najmniej. Stali na klifach jak mewy i obserwowali, jak decyduje się ich los. W tym momencie Temistokles im nie zazdrościł. Wiedział, że sam staje oko w oko ze śmiercią za każdym razem, gdy perski łucznik napina łuk albo wroga galera próbuje połamać im wiosła i dokonać abordażu, a wojownicy na niej ryczą, tłukąc mieczami o tarcze. Ale on wybrał swoją drogę. Przynajmniej umrze, machając mieczem. Ludzie na brzegu nie mieli takiego komfortu. Persowie ściągnęli tu osiemset okrętów. Jeśli zatriumfują, nie będzie już ucieczki dla kobiet i dzieci ateńskich. Stały w pułapce wybrzeża, gotowe dać się pojmać i uprowadzić w niewolę.

Spojrzał za siebie, gdzie nad miastem wznosił się wielki kłąb dymu. Knykcie mu zbielały, gdy ściskał w bezradnej furii uchwyt tarczy. W dali widać było Akropol. Temistokles mruczał modlitwy do Aresa. Choć nie było tam świątyni tego krwawego boga, to czas na modlitwę był właściwy. W poczuciu winy posłał również modlitwę do Ateny. W końcu też nosiła zbroję. Oni zaś byli jej ludem. Należał do niej i nigdy nie czuł się bezsilny, gdy darzyła go uśmiechem.

Patrząc w stronę miasta, zauważył maszerującą portowym nabrzeżem kolumnę wojska. Jego żołnierskie wyćwiczone oko dostrzegło natychmiast, że nie byli to hoplici, nie Grecy. Naszywane płaszcze były inne, tarcze miały inny kształt… Jeszcze raz przysłonił oczy dłonią, a widział lepiej z dala niż z bliska, za co tego dnia był wdzięczny. Przynajmniej mógł widzieć wrogów wyraźnie jak owady. Przygryzł wargę na myśl o perskich żołnierzach przechadzających się ze śmiechem po ulicach Aten, stających bezkarnie pod dachami świętych przybytków. Było to wstrętne, ale jeśli mężczyzna nie zdoła obronić tego, co zdobył, zostanie mu to odebrane. Bogowie wymagali siły albo skazywali na jarzmo i niewolę. Ta prosta prawda obecna była w ogrodach i gimnazjonach Aten. Brońcie się albo bądźcie niewolnikami.

– Ten tutaj! – zawołał kapitan. – Albo te dwa. Wyglądają na uszkodzone.

Nie było teraz ważniejszej sprawy i Temistokles ponownie skierował uwagę na otaczające okręty. Ksantyppos już przepłynął, a drugie skrzydło pod wodzą Kimona pozostało nieco w tyle. Temistokles zlustrował wzrokiem możliwe cele i zauważył połamane wiosła oraz zbytnie zanurzenie najbliższej pary perskich galer. Ktoś już zdążył im dołożyć. Skinął głową.

– Staranujmy najpierw jednego. Nie ma wielu ludzi na pokładzie. Ten drugi nie prześcignie nawet dziecka, tak przynajmniej wygląda. Zajmiemy się nim potem. A później, z błogosławieństwem Ateny, weźmiemy się do trzeciego.

Trierarcha klepnął go po ramieniu, co Temistokles zignorował. Usłyszał rozkaz przekazany keleustesowi, któremu tylko głowa wystawała ponad pokład. Mężczyzna pochylił się, by ryknąć do wioślarzy, aby zwiększyli szybkość. Sternik ujął mocniej stery, a trierarcha pomknął na dziób, skąd gestami zaczął naprowadzać okręt. Wystarczyła połowa szybkości, by triera pięknie skoczyła na wroga.

Hoplici na pokładzie znowu przygotowali się do przeprowadzenia albo przyjęcia abordażu. Temistokles poklepał tkwiący w pochwie u boku krótki miecz, jakby chciał się upewnić, że wciąż tam jest. Gdy wyciągnął rękę, natychmiast wsunięto mu w nią długą dorycką włócznię. Miała dobry ciężar. Mógł zostać pierwszym Ateńczykiem, ale teraz Ateny stały w ogniu. Aby ratować swój lud, ogłosił się nauarchą floty po formalnym spotkaniu ze Spartaninem Eurybiadesem. To też miało swoją wagę. Gdy stanęli w szyku, Temistokles wydał wraz z innymi bojowy okrzyk, a w oczach perskiej załogi pojawiła się panika, gdy próbowali uniknąć swego losu.

Chwilę przed zderzeniem okrętów nie mógł odmówić sobie zerknięcia na port, gdzie dojrzał gromadzące się nieprzyjacielskie siły. Wzniesiono tam na brzegu wielki namiot, na którym skwapliwi wojownicy przypięli wielkiego białego orła. Wyglądał tak, jakby był blisko i w każdej chwili można było go dosięgnąć i dotknąć. Temistokles poczuł skurcz w żołądku. Tylko jeden człowiek mógł zażądać czegoś takiego w środku bitwy.

Wciągnął głęboko powietrze i zatrzymał je w płucach. Świat chwiał się w górę i w dół wraz z ruchem okrętu. Nagle na brzegu pojawił się Kserkses, daleki, jedyny, który nie pracował wraz z innymi. Perski król stał w długim płaszczu, osłaniając dłonią oczy.

Zapatrzony Temistokles omal nie wypadł za burtę, gdy taran uderzył, wywołując głęboki jęk w całej konstrukcji okrętu. Dlatego właśnie montowali tego spiżowego zabójcę na końcu belki będącej przedłużeniem kilu i biegnącej wzdłuż kadłuba. Była to jedyna część okrętu mogąca wytrzymać takie uderzenie.

Perski kapitan przeskoczył na drugą stronę, a za nim kilku ludzi. Temistokles dostrzegł w jego oczach błysk desperacji, gdy został zablokowany tarczami, a potem przeszyty mieczami, które wielokrotnie zagłębiały się w jego piersi. Ciała zepchnięto kopniakami do morza. Pozostawiły na deskach wielką, czarno-czerwoną, śliską plamę, z którą słona woda miała się prędko uporać, zostawiając tylko różowawe ślady na drewnie.

Krzyk przebiegł aż do tylnych wioseł i okręty się rozdzieliły. Gdyby mieli więcej czasu, załoga chętnie przeszukałaby wrogą galerę. Persowie zwykli mieć na sobie mnóstwo złota, lecz Temistokles postanowił ignorować wiszące już na zbrojach hoplitów błyskotki. Jeśli o niego chodziło, dałby im cały świat, gdyby go zapragnęli.

Druga perska załoga próbowała umknąć i zgubić się w chaosie okrętów. Udało im się wykonać zwrot, choć Temistokles dobrze widział, że jedna strona ich galery straciła już wiosła, co tłumaczyło powolność jej ruchów. Jakiś grecki taran ześlizgnął się i przeciągnął wzdłuż całej burty, miażdżąc wszystkie wiosła po jednej stronie i zabijając wioślarzy, którzy je trzymali. Z połową wioseł okręt, nawet po przesadzeniu części wioślarzy, był zbyt powolny, aby uciec. Temistokles się uśmiechnął, gdy trierarcha dokonał zwrotu, ruszając w pościg. Trwałby on długo, gdyby nie to, że wróg miał kadłub wypełniony zwłokami i resztkami połamanych wioseł.

W chwili oddechu omiótł spojrzeniem pole bitwy tak, jak uczyniłby to na lądzie. Kiedy walczył jako strateg, starał się jak najlepiej zachowywać w umyśle szeroki obraz bitwy. Niektórzy mężczyźni w walce ograniczali swoje widzenie tylko do własnego miejsca w szeregu, do tych, którzy walczyli tuż obok i których mieli bezpośrednio przed sobą. Jednak dowódca musiał widzieć dalej i szerzej – to samo odnosiło się do starcia na morzu.

Persowie ściągnęli ogromną flotę. Jedynie wąskie wody cieśniny utrzymywały Grecję na powierzchni i Temistokles dobrze to widział. W tej sytuacji nieprzyjaciel nie mógł wykorzystać swojej miażdżącej przewagi. Ewakuacja na Salaminę mogła kupić wytchnienie ludności Aten, ale wrogów wciąż było zbyt wielu! Okręt po okręcie Persowie pokonają siły sprzymierzonych. Taki był szeroki obraz. Z czterdziestu dzielnych okrętów korynckich pozostała zaledwie połowa. Tuziny ateńskich trier zatonęły albo zostały wzięte abordażem i spalone. Cierpieli, ale zabijali więcej wrogów i walczyli jak szaleńcy, wiedząc, że ich żony i dzieci patrzą. Zastanawiał się, czy ludność Troi patrzyła z murów z taką samą bezradnością i strachem. Zniszczenie pod Salaminą też było straszliwe. Gdzieniegdzie ciała i szczątki tak szczelnie pokrywały wodę, że dzioby prących naprzód okrętów musiały spychać wszystko na boki.

W przebłysku jasności Temistokles zrozumiał, że nie zdołają zwyciężyć. Na tę myśl ogarnęła go nagle panika. Potem zaczął myśleć, korzystać z umysłu, który był mu dany, z geniuszu, który uczynił go pierwszym mężem w Atenach, pierwszym ze złotego pokolenia. Przypomniał sobie, że Spartanie zawsze sarkali na ateński spryt i przemyślność. A on w końcu był największym Ateńczykiem, nieprawdaż? Musiał być jakiś sposób odwrócenia losów bitwy. Zbliżając się do nieszczęsnego Persa, Temistokles raz jeszcze spojrzał na brzeg, skąd Kserkses obserwował floty walczące na śmierć i życie. Połowa floty perskiej nie weszła jeszcze do bitwy, czekając jak rekiny, żeby wśliznąć się do cieśniny i włączyć do walki. Nad miastem, które Temistokles ukochał, unosił się dym. Patrzył na nieunikniony koniec wszystkiego, co znał – niczym wznoszący się młot, którego uderzenia nie mógł powstrzymać.

Gdzie kupić?

IMPERIUM ROMANUM potrzebuje Twojego wsparcia!

Jeżeli podobają Ci się treści, jakie gromadzę na portalu oraz, którymi dzielę się na kanałach społecznościowych, wdzięczny będę za jakiekolwiek wsparcie. Nawet najmniejsze kwoty pozwolą mi opłacić dalsze poprawki, ulepszenia na stronie oraz serwer.

Wesprzyj IMPERIUM ROMANUM!

Wesprzyj IMPERIUM ROMANUM

Dowiedz się więcej!

Wylosuj ciekawostkę i dowiedz się czegoś nowego o antycznym świecie Rzymian. Wchodząc w poniższy link zostaniesz przekierowany do losowego wpisu.

Losowa ciekawostka

Losowa ciekawostka

Odkrywaj tajemnice antycznego Rzymu!

Jeżeli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wpisami na portalu oraz odkryciami ze świata antycznego Rzymu, zapisz się do newslettera, który jest wysyłany w każdą sobotę.

Zapisz się do newslettera!

Zapisz się do newslettera

Księgarnia rzymska

Zapraszam do kupowania ciekawych książek poświęconych historii antycznego Rzymu i starożytności. Czytelnikom przysługuje rabat na wszelkie zakupy (hasło do rabatu: imperiumromanum).

Zajrzyj do księgarni

Księgarnia rzymska

Raport o błędzie

Poniższy tekst zostanie wysłany do naszych redaktorów