Takie pytanie już na wstępie przysparza nam pewien kłopot. Starożytni terminu „klasa średnia” oczywiście nie znali, co nie oznacza, że nie istniała grupa społeczna usytuowana pomiędzy społeczną elitą a miejską biedotą. Jej zdefiniowanie nie jest jednak łatwe.
Sami Rzymianie uznaliby pewnie za klasę średnią ekwitów, a więc stan pośredni między arystokracją senatorską (nobilitas) a plebsem. Problem w tym, że od III w. p.n.e. cenzus majątkowy dla tej grupy wynosił 400 000 sesterców – dosyć sporo. W czasach Mariusza (przełom II i I w. p.n.e) roczny żołd legionisty wynosił 1200 sesterców, a kiedy 50 lat później został podwojony przez Cezara, raptem 2400. Rzymski ekwita musiał więc dysponować majątkiem o równowartości 4000 (później 2000) miesięcznych żołdów szeregowego legionisty. Przekładając nasze orientacyjne wyliczenia na współczesne realia, ekwici dysponowali naprawdę dużymi majątkami – pamiętajmy, że cenzus to kwota minimalna – w praktyce większość przedstawicieli tej klasy była znacznie bogatsza. Reasumując – trudno byłoby nam nazwać multimilionera przedstawicielem klasy średniej…
Jeśli z kolei za klasę średnią uznamy pracującą inteligencję, możemy mieć inny problem. Rzymska administracja nie należała do szczególnie rozbudowanych. Prawdę mówiąc, aż do czasów Oktawiana Augusta praktycznie nie istniała administracja cywilna w prowincjach – Rzymianie zostawiali wszystkie sprawy podbitym ludom, egzekucją podatków zaś zajmowały się prywatne spółki publikanów należące w większości do ekwitów. Namiestnik (w randze prokonsula lub propretora) nie był oczywiście w stanie rozstrzygać wszystkich problemów w pojedynkę, jednak jego asystentami byli najczęściej wykształceni niewolnicy. Urzędy publiczne w Rzymie nie były bowiem płatne w czasach republiki – namiestnik utrzymać musiał się sam, więc siłą rzeczy nie zatrudniano urzędników niższego szczebla. Asystowali mu niżsi oficerowie, którzy łączyli funkcje cywilne z wojskowymi, a przede wszystkim świta wykształconych niewolników. To oni byli sekretarzami, skrybami, archiwistami etc. W samej stolicy dla odmiany urzędników było więcej, ale zasada działania była podobna. Począwszy od edyla wzwyż, nie istniała zawodowa klasa urzędnicza. Co roku odbywały się wybory na poszczególne urzędy, a sprawować je można było tylko rok, bez możliwości reelekcji. Udział w takich wyborach był dość kosztowny, samo sprawowanie urzędu tym bardziej, toteż de facto do rywalizacji stawali tylko najzamożniejsi obywatele, dla których miała to być trampolina do dalszej kariery.
Okazuje się więc, że znalezienie pracującej inteligencji spoza elity społecznej nie jest takie proste. Do tej grupy zaliczyć można nauczycieli (głównie retoryki i filozofii), artystów, zarządców majątków etc. Problem w tym, że popyt na takie usługi owszem istniał, ale właściciela szynku na takie fanaberie nie było stać, korzystali więc z ich usług właśnie ludzie zamożni. Ci zaś nie mieli w zwyczaju zatrudniać ludzi „na etacie”. Po prostu mieli od tego niewolników. I tutaj pojawia się prawdziwy fenomen społeczeństwa rzymskiego. Już w IV wieku Arystoteles miał być skonsternowany faktem, że w Grecji pojawiają się szkoły kształcące niewolników. Ich potężny napływ do Rzymu miał miejsce po wojnach macedońskich, a zwłaszcza po podboju Grecji właściwej i upadku Koryntu w 146 roku p.n.e.. Jednym z najbardziej znanych był Polibiusz z Megalopolis, autor „Dziejów”, który dostał się do niewoli po bitwie pod Pydną (168 p.n.e.). Miał to szczęście, że został niewolnikiem Scypiona zafascynowanego grecką kulturą i językiem. Mówiąc kolokwialnie, na dworze Scypiona Polibiusz żył jak pączek w maśle, nadal był jednak niewolnikiem, chociaż pan odnosił się do niego z szacunkiem i traktował jak przyjaciela. Nie zmienia to jednak faktu, że ludzie pokroju Scypiona nie potrzebowali inteligencji do pracy najemnej, skoro bez problemu mogli sobie wykształconego niewolnika kupić (kub zdobyć na wojnie). Z czasem kształcenie zdolniejszych niewolników stało się normalną praktyką. Podobne wyglądało to w przypadku zarządców majątków, artystów czy nawet architektów. Część z nich otrzymywała z czasem wolność, jednak w praktyce, status wyzwoleńca niewiele zmieniał. W świetle prawa wyzwoleniec zobligowany był do wdzięczności, a więc de facto nadal pozostawał w całkowitej zależności od byłego właściciela, tyle że teraz miał status jego klienta. Oczywiście niekiedy pojawiali się w stolicy wybitni rzeźbiarze czy architekci pracujący na zlecenie, nie była to jednak liczna grupa, na dodatek przygniatającą większość stanowili przybysze z zewnątrz. Okazuje się więc, że popyt na „wolne zawody” był w Rzymie na tyle mały w okresie republiki, że… klasę średnią stanowili niewolnicy i wyzwoleńcy, których szeregi zasilali niekiedy imigranci. Nie cieszyli się oni jednak zbyt dużym prestiżem społecznym. Wychodziłoby więc na to, że sami Rzymianie nie mieli swojej własnej klasy średniej, a jeśli już, to stanowiła ona znikomy odsetek wśród rzymskich obywateli.
Sytuacja ulega diametralnym zmianom dopiero w okresie pryncypatu. Od Oktawiana Augusta zaczyna się stopniowe tworzenie administracji cywilnej, a liczba urzędników zaczyna stopniowo rosnąć. Proces ten jest jednak bardzo powolny i właściwie dopiero w czasach Trajana zaczyna przybierać na sile. Dość wspomnieć, że do jego czasów officium a rationibus (dzisiaj powiedzielibyśmy „ministerstwo finansów”) znajdowało się w rękach bądź cesarskich niewolników, bądź wyzwoleńców! W czasach Tyberiusza najbardziej wpływową osobistością w państwie był ekwita Sejan, co musiało niewyobrażalnie drażnić ambicję i dumę rzymskich senatorów. Z tego też bierze się fatalna reputacja prefektów pretorianów, czy zarządców majątków cesarskich. W końcu cesarz znacznie bardziej ufał swoim niewolnikom, niż walczącym o stanowiska, wpływy i pieniądze senatorom, zaś duża część źródeł jakimi dysponujemy do poznania epoki jest właśnie senatorskiej proweniencji. Jest to już jednak materiał na osobne rozważania…
Ostatecznie okazuje się więc, że Rzymianie mimo ogromnego potencjału kulturowego i gospodarczego jakim dysponowali, nie wykształcili w okresie republiki własnej „klasy średniej”. Lukę tę z powodzeniem wypełnili niewolnicy, wyzwoleńcy i przybywający do Rzymu obcokrajowcy – głównie Grecy. Paradoksem jest, że ta właśnie tak pogardzana grupa społeczna przyczyniła się do „hellenizacji” Rzymu. Dzięki niej grecka tradycja i kultura wywarła silny wpływ na dzieje Rzymu, a za jego pośrednictwem dotarła do nas duża część jego dziedzictwa.